Wygrane marzenia. Diana Palmer

Читать онлайн книгу.

Wygrane marzenia - Diana Palmer


Скачать книгу
ją to, bo po co na ranczu strażnik? Mężczyzna wyszedł z małej budki i spytał przyjaźnie, co ją sprowadza.

      – Jestem umówiona na rozmowę o pracę – odparła z błyskiem w oku, podając gazetę z zakreślonym ogłoszeniem. – Dzwoniłam wczoraj i brygadzista pana Torrance’a powiedział, że mam się dziś zjawić o czternastej. Z Jackson Hole to kawał drogi. Podróż trochę mi zajęła – dodała z uśmiechem.

      – Domyślam się, zwłaszcza w tym śniegu. Mogę zobaczyć jakiś dokument tożsamości? Proszę wybaczyć, ale mogę stracić pracę, jeśli tego nie sprawdzę.

      Z tego Torrance’a musi być niezły tyran, pomyślała, ale wręczyła mu prawo jazdy.

      – Okej, zgadza się z tym, co mam tutaj. – Wskazał palcem komórkę. – Pan Torrance czeka na panią w domu, to trzy kilometry dalej. Proszę trzymać się głównej drogi i nie zbaczać z trasy. Może pani zaparkować w dowolnym miejscu.

      – Dziękuję.

      – Jestem Ted – przedstawił się.

      – Karina – odpowiedziała z uśmiechem.

      – Miło mi. Mam nadzieję, że dostaniesz tę pracę.

      – Dziękuję. Ja też. – Zawahała się i zanim zamknęła okno, spytała: – Dużo jest chętnych?

      Pokręcił głową i uśmiechnął się smutno.

      – Zgłosiła się jedna osoba, ale gdy zobaczyła, jakie to odludzie, zawróciła i odjechała. Niewiele się tu dzieje. Codziennie o osiemnastej zwijają chodniki.

      – Już mi się podoba – stwierdziła rozbawiona. – Urodziłam się w High Meadow, to na południowy wschód od Jackson Hole. Tam też się niewiele działo. Lubię wieś, nigdy nie przepadałam za miastem – dodała niezbyt szczerze.

      On również się roześmiał.

      – Coś o tym wiem. W mieście pewnie bym usechł. Powodzenia! – rzucił, otwierając automatyczną metalową bramę.

      Karina pomachała strażnikowi i ruszyła przed siebie.

      Wszędzie wokół ciągnęły się pastwiska, wszystkie ogrodzone i dobrze utrzymane. Po drodze Karina widziała stada czerwonego bydła, a także budynki gospodarcze i wiaty, które zimą dawały zwierzętom schronienie.

      Jeśli się nie myliła, to była rasa red angus. Czytała o różnych odmianach, przystosowanych do mrozów panujących w Wyoming, a black i red angus były najpopularniejsze w tych stronach. Miała już do czynienia z bydłem. W dzieciństwie jej rodzice prowadzili niewielkie ranczo, na którym hodowali także małe stadko mięsnych black baldy, pochodzących ze skrzyżowania ras hereford i black angus. Karina przez cały rok pomagała je karmić i poić – to był jeden z jej obowiązków. Oprócz bydła na rodzinnej farmie żyły także psy, koty i kaczki. Musiała przyznać, że miała cudowne dzieciństwo, choć w szkole nie dogadywała się z innymi uczniami. Łyżwiarstwo już wtedy było całym jej życiem. Każdego dnia spędzała wiele godzin na miejscowym lodowisku, ćwicząc pod okiem matki. Była mistrzyni olimpijska dobrze ją wyszkoliła. Karina od zawsze kochała ten sport. Codziennie przeglądała pamiątkowy album ze zdjęciami mamy, zachwycając się zdobytymi przez nią medalami, uznaniem i tymi wszystkimi legendami łyżwiarstwa, z którymi się przyjaźniła.

      Szalenie pragnęła należeć do tego świata i była gotowa na wszystko, żeby do niego dołączyć, to jednak wykluczało jakiekolwiek życie towarzyskie. Inni uczniowie śmiali się z jej ambicji i naiwności. Nie była typową pięknością, za to miała wspaniałą figurę. Chłopcy chcieli się z nią umawiać, ale im nie ufała. W szkole miała tylko jednego stałego chłopaka, a on spotykał się z nią wyłącznie dlatego, że inna dziewczyna go rzuciła. Karina była jego nagrodą pocieszenia. Lubiła go, i to bardzo, ale nie pociągał jej fizycznie. Czasami się zastanawiała, czy coś jest z nią nie tak. Nigdy nie doświadczyła porywów namiętności, o których tyle czytała w powieściach. Miała powód, dla którego nawet nie próbowała się z nikim związać. Ale już samo wspomnienie budziło w niej niesmak, więc zepchnęła je na dno pamięci. Tak naprawdę nie szukała chłopaka. Całe serce oddała łyżwiarstwu.

      Kiedy była już blisko rancza, jej oczom ukazała się ogromna rezydencja w stylu wiktoriańskim, z bogatymi rzeźbieniami i czarnymi akcentami. Dom, podobnie jak pastwiska, był dość dobrze utrzymany i wznosił się na hektarowej działce z długim brukowanym podjazdem i automatycznymi bramami, estetycznie obsadzonej drzewami i krzewami. Podwórko przed domem również było wyłożone kostką, a na frontowej werandzie, zastawionej krzesłami, bujała się huśtawka. Dookoła stało mnóstwo budynków gospodarczych. Pod tym względem ranczo przypominało raczej nowoczesne osiedle. To oczywiste, że jego właściciel spał na pieniądzach. Karina widziała takie posiadłości w internecie i wszystkie zostały sprzedane za miliony dolarów. O nie, to na pewno nie była mała hodowlana farma.

      Przed domem na szerokiej werandzie siedział duży owczarek niemiecki o czarnym pysku. Karina zaparkowała obok, ale bała się wysiąść z auta. Wiedziała, że psy – zwłaszcza stróżujące – bywają agresywne wobec obcych.

      Nagle na werandę wyszła mała dziewczynka i zaczęła go głaskać. Owczarek oparł o nią głowę, a ona uśmiechnęła się szeroko i przywołała gestem nieznajomą.

      Karina zawiesiła torebkę na ramieniu i powoli wysiadła.

      – Nie ugryzie? – spytała.

      – Skąd! Atakuje tylko wtedy, gdy tata wyda komendę po niemiecku – zapewniła dziewczynka. – Czy to pani będzie się mną zajmować?

      – Mam taką nadzieję – odparła Karina.

      Dziewczynka była drobna. Miała długie kruczoczarne włosy związane w kucyk, jasnoniebieskie oczy i śliczną okrągłą twarz.

      – Jestem Janey – przedstawiła się. – A pani?

      – Mów mi Karina – odpowiedziała z uśmiechem.

      – Miło cię poznać. Mój tata musiał pójść do obory. Jeden z buhajów nadepnął na stopę Billy’emu Joe Smithowi.

      Karina uniosła brwi.

      – Billy’emu Joe? – spytała rozbawiona.

      – Jest z Georgii. Podobno tam wiele osób nosi podwójne imiona – wyjaśniła Janey. – Jest miły. Hoduje nasze słynne owczarki.

      – Ten to prawdziwy przystojniak – stwierdziła Karina, taksując psa.

      – To Dietrich. No dalej, Dietrich. Idź się przywitać!

      Pies podszedł z wolna do Kariny i zaczął ją obwąchiwać. Wystawiła ku niemu rękę, żeby oswoił się z jej zapachem, a kiedy na nią spojrzał, zmierzwiła mu sierść na grzbiecie.

      – Cześć, pięknisiu – powiedziała łagodnie. – Aleś ty śliczny!

      Oparł o nią łeb, wdzięczny za okazywaną czułość.

      – Lubisz psy? – spytała Janey.

      – Uwielbiam. Gdy byłam mała, mieliśmy syberyjskiego husky. Nazywał się Mukluk i był mistrzem ucieczki. Uciekał tak często, że tata nic, tylko wciąż go szukał – roześmiała się.

      – Lubię tę rasę, ale mamy też sporo kotów – wyznała z westchnieniem Janey. – Dlatego nie możemy mieć husky. Tata mówi, że mogą być groźne dla małych zwierząt.

      – To prawda, przynajmniej tak było w przypadku Mukluka – oznajmiła z uśmiechem Karina. – Ilekroć wchodził do domu, musieliśmy zamykać kota w pokoju. Mukluk uwielbiał go gonić.

      – Dietrich jedynie liże nasze koty – zachichotała Janey.

      –


Скачать книгу