Władcy czasu. Eva Garcia Saenz de Urturi
Читать онлайн книгу.się – wszystko pod kontrolą. W jego wieku istniało niebezpieczeństwo, że pęknie mu aorta, miała bardzo cienkie ścianki.
– Dobrze, Irene, dziękujemy, nie będziemy pani dłużej niepokoić. Niech pani nam przyśle listę przyjaciół, a sekretarz kopię pani kalendarza z wczorajszymi spotkaniami. Przykro nam, że poznaliśmy panią w tak smutnych okolicznościach.
– Odprowadzę was do wyjścia.
Szliśmy z Estíbaliz do samochodu, ale po drodze usiedliśmy na ławce. Oboje byliśmy zamyśleni, potrzebowaliśmy chwili, zanim zaczęliśmy dzielić się wrażeniami z wizyty.
– Czy myślisz, że to była ona? Że spieszyło się jej, żeby odziedziczyć firmę? – zapytała w końcu Esti.
– To nie ona. Nie udaje żałoby. Miała na szyi męski szalik, który należał do ojca, pewnie znalazła go w jego sypialni. Pachnie jego wodą kolońską, wczoraj czułem ten sam zapach, kiedy zbliżyłem się, żeby obejrzeć jego źrenice. To, co właśnie robiła: grabienie ogrodu ojca, jest czynnością czysto sentymentalną. Nikt tego nie zauważy, jutro spadną nowe liście, a jednak zrobiła to dla niego.
– Albo jest urodzoną manipulatorką, jak twierdzi jej najstarszy brat.
– Trudno to ocenić po jednym spotkaniu, ale owszem, możliwe, że nami manipulowała. A jednak to nie ona. Ani nikt z rodzeństwa. I Antón Lasaga nie zażył kantarydyny z własnej woli. Natomiast dzieci nie są jego: ojcem jest Carlos, szofer. Ale ten mężczyzna kochał żonę.
– Słucham?!
– Od czego mam zacząć?
– Na przykład od tego, że nie był ojcem swoich dzieci. To byłby niezły początek – odparła Estíbaliz.
– Pięcioro dzieci, ojciec z zespołem Marfana. Przyjrzałaś się zdjęciom? Wszyscy pięcioro są normalnego wzrostu, żadne nie ma długich kończyn. Każde z dzieci miało pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa odziedziczenia choroby ojca. Żadne jej nie dostało w spadku. Statystycznie to się nie zgadza.
– Co sugerujesz?
– Że, jak by powiedział mój dziadek, wychował miot nie swoich szczeniąt.
– Ale twierdzisz, że żadne z jego dzieci nie otruło ojca.
– Tak. Bo wszystkie wiedziały, że ma słabe serce, a kantarydyna rozszerza naczynia krwionośne. Ten, kto otruł przemysłowca, użył dwóch gramów, czyli dawki uważanej za śmiertelną. To wskazuje niezbicie, że ktoś chciał go zabić. Dziecko, włącznie z Irene, użyłoby mniejszej dawki, żebyśmy pomyśleli, że Lasaga używał kantarydyny jako afrodyzjaku. Ale morderca nie wiedział o chorobie. Wykluczone też, żeby środek zażył sam denat. Skoro dbał o serce, raczej nie bawiłby się w afrodyzjaki, a już na pewno nie przyjąłby śmiertelnej dawki. Poza tym to kiepska forma samobójstwa. Śmierć jest brudna, bolesna, nieprzyjemna, gdyby chciał umrzeć, raczej nie wychodziłby tego dnia z domu. Dyskretny człowiek nie narażałby rodziny na taki skandal. Podejrzewam, że zabójcą jest osoba z jego najbliższego otoczenia. I mamy dwie możliwości: albo wybrała ofiarę przypadkiem, albo z rozmysłem. Kiedy zobaczyłem ten dom, myślałem o jednym z grzechów głównych: o chciwości. Pożądamy tego, co mamy przed oczami. Ale teraz nie jestem już tego taki pewien. Boję się, Esti, bardzo się boję, że zabójca wybrał przypadkową ofiarę.
– Bo jeśli tak było, nie znajdziemy powiązania zabójcy z ofiarą – zakończyła, jakby czytając mi w myślach.
Po tylu latach pracy razem miałem czasem wrażenie, że nasze mózgi są jednością.
Zapadła noc. Usiadłem w fotelu przy oknie, z którego rozciągał się widok na plac Virgen Blanca, serce miasta. Wcześniej Deba zasnęła mi na kolanach i położyłem ją do łóżka. Alba odpoczywała na kanapie, ja czytałem podarowany mi przez nią egzemplarz Władców czasu.
Wymiana prezentów, wymiana dedykacji.
Oboje uwielbialiśmy czytać. Mieliśmy taki zwyczaj: jeśli jakaś powieść podobała się nam obojgu, dawaliśmy sobie wzajemnie egzemplarz z dedykacją. Prześcigaliśmy się, kto napisze oryginalniejszą, bardziej czułą.
Ona napisała mi na pierwszej stronie fragment wiersza Mai Angelou, który jej matka recytowała przez lata na scenie: „I mimo wszystko powstanę”. Ja na zakupionym dla niej egzemplarzu zacytowałem wiersz Joana Margarita Rana to miejsce, w którym też można zamieszkać.
– Jesteś jakiś zamyślony, Unai. Nie wiem, czy powiedzieć, że bardzo ci z tym do twarzy, czy że się o ciebie martwię.
– Mogę pomyśleć przy tobie głośno? Dziś w nocy nawet ty nie zdołasz rozwiać chmur nad moją głową.
– Dawaj. Nad czym się zastanawiasz?
– Nad pytaniami z pierwszego roku profilowania kryminalnego. Dlaczego w ten sposób? Dlaczego w tym miejscu? Dlaczego teraz? Dlaczego kantarydyna? Dlaczego w Villa Suso? Dlaczego na prezentacji książki, której akcja ma wiele wspólnego z jego śmiercią: miejsce, zawód i sposób zabójstwa?
– I co wymyśliłeś?
– Że wszechświat jest leniwy.
– Leniwy – powtórzyła, najwyraźniej nie rozumiejąc, o co mi chodzi.
– Tak, leniwy. Nie wysila się, żeby mnożyć koincydencje, dlatego statystycznie zdarzają się rzadko. To zatem nie przypadek, że zabito bogatego człowieka z branży tekstylnej, w dodatku według tego samego modus operandi, co w powieści, na której prezentacji dochodzi do zabójstwa. Sprawca chciał wysłać komunikat i my mamy go odczytać: „To zabójstwo ma związek z powieścią. Szukajcie według tego klucza”. I to właśnie zamierzam zrobić.
Spojrzałem na nią, z niekłamanym zachwytem zresztą, i powiedziałem sentencjonalnym tonem:
– Nadszedł czas, żebym porozmawiał z wydawcą.
8
PAŁAC ÁLAVA-ESQUIVEL
UNAI
Wrzesień 2019
Tego dnia poznałem jedną z najbardziej wyjątkowych osób w swojej karierze profilera. Ale kiedy z Estíbaliz i Milán zbliżaliśmy się do pałacu Álava-Esquivel, nie mieliśmy pojęcia, jakie niespodzianki nas czekają.
Pałac bronił się jak umiał przed zgubnym upływem czasu, ale niedawno trzeba było zamontować na nim siatkę zapobiegającą odpadaniu fragmentów elewacji. Dekadencki budynek z białego kamienia wznosił się dumnie na skrzyżowaniu Cantón de San Roque i ulicy Herrería. Otaczał go ogród z nieco surrealistyczną palmą i był chyba ostatnią zamieszkaną rezydencją pałacową w mieście. Lokatorzy, który wynajmowali tu niezbyt drogie mieszkania, dzielnie znosili wilgoć i odpadanie stiuku ze ścian. Zadzwoniłem przez domofon. Do budynku prowadziły piękne drzwi zwieńczone półkolistym łukiem. Odpowiedział mi niski głos:
– Kto tam?
– Prudencio, to ja, inspektor López de Ayala. Może mi pan otworzyć?
Odpowiedział po kilku sekundach:
– Jasne, inspektorze. Otwieram.
Przeszliśmy obok trycyklu w jaskrawych kolorach i ruszyliśmy na górę schodami o obtłuczonych stopniach. Ten budynek się sypał, przypominał jakąś hawańską kamienicę.
– Znalazłaś jakiś ślad po zakupach kantarydyny w internecie? – zapytałem Milán, kiedy szliśmy na górę.
– Ani jednego – odpowiedziała z uśmiechem, który wskazywał raczej na to, że jest ze swoich poszukiwań zadowolona. – Jest wiele produktów, które sprzedaje się jako hiszpańską muchę, ale to faktycznie L-arginina z witaminą C. Wszystko