Dylemat. B.A. Paris
Читать онлайн книгу.rękę i zakłada mi za ucho pasmo włosów.
– To zrozumiałe. Tak długo czekałaś na ten dzień. – Przerywa. – Nigdy nie wiadomo, może zjawią się twoi rodzice – dodaje ostrożnie.
Kręcę głową. Moje emocjonalne rozchwianie przypisał wytęsknionemu pojednaniu z rodzicami. No i dobrze. Nie jest ono głównym powodem, ale częściowym na pewno. Rodzice przeprowadzili się do Norfolk pół roku po tym, jak urodził się Josh, bo jak oświadczył mi ojciec, narobiłam im wstydu w oczach Kościoła i znajomych i nie mogą dłużej chodzić z podniesioną głową. Kiedy spytałam, czy będę mogła ich odwiedzać, odparł, że tak, ale sama. Nie pojechałam więc do nich; nie tylko nie akceptowali Adama, ale też nie chcieli znać Josha.
Napisałam do nich, gdy na świat przyszła Marnie, zawiadomiłam ich, że mają wnuczkę. Ku mojemu zaskoczeniu ojciec odpowiedział, że chętnie ją zobaczą. Zapytałam pisemnie, czy możemy przyjechać do nich w czwórkę, ale dowiedziałam się, że zaproszenie dotyczy tylko mnie i Marnie – ojciec wyjaśnił, że Marnie jest mile widziana, bo przynajmniej urodziła się ze związku małżeńskiego. I znowu ich nie odwiedziłam.
Od tamtej pory staram się utrzymywać z nimi kontakt, mimo że mi się nie odwzajemniają, wysyłam im kartki z okazji urodzin i świąt Bożego Narodzenia i zapraszam ich na wszystkie rodzinne uroczystości. Nigdy jednak nie odpisują, no i oczywiście nie przyjeżdżają. Nie spodziewam się więc, że tego wieczoru będzie inaczej.
– Nie przyjadą – odpowiadam smętnie. – Ale to już bez znaczenia. Skończyłam czterdzieści lat. Pora sobie odpuścić.
Adam zwraca głowę w stronę okna.
– Widziałaś, jaka pogoda? – pyta. Wie, że pora zmienić temat.
– No, nie do wiary. – Opadam na poduszki, ogarnięta nowym zmartwieniem. – Obawiam się, czy nie przesadziłam z tą sukienką.
– Dlaczego?
– Jest długa, do ziemi. I kremowa.
– To źle?
– Boję się, że przypomina suknię ślubną.
– Ma falbanki i tak dalej?
– Nie.
– I zamierzasz włożyć do niej welon?
Wybucham śmiechem.
– Nie!
– W takim razie – odpowiada, podnosi rękę i obejmuje mnie – to tylko długa kremowa sukienka.
Spoglądam na niego.
– Jak ty to robisz, że zawsze poprawiasz mi samopoczucie?
– Nadrabiam te wszystkie lata, kiedy cię zaniedbywałem – odpowiada lekko.
Ujmuję jego dłoń i splatam z nią palce.
– Przestań. Jesteś moim mężem, prawda? Nie odszedłeś.
– Nie… ale w ciągu pierwszych dwóch lat dużo przebywałem w Bristolu, z Nelsonem, zamiast z tobą i Joshem.
– Dopóki nie pojawiła się Marnie i miałeś powód, żeby zostać w domu.
Puszcza moją rękę i gdy widzę na jego twarzy znajomy smutek, chciałabym cofnąć to, co powiedziałam. Przez ostatnie dwadzieścia lat starał się zrekompensować mi swoją nieobecność na samym początku. Ale wciąż cierpi z jej powodu.
– Dostałam od niej przemiłe życzenia – podejmuję, bo gdy jest mowa o Marnie, od razu poprawia mu się humor. – Pisze, że być może dziś nie zadzwoni. Chce się uczyć, więc wyjeżdża na weekend gdzieś, gdzie nie ma wi-fi.
– Jak udało nam się spłodzić takie rozsądne dziecko? – żartuje już znowu w dobrym nastroju.
– Nie mam pojęcia.
Uśmiecham się do niego słabo, a on całuje mnie, sądząc, że denerwuję się z powodu przyjęcia.
– Odpręż się. Wszystko pójdzie dobrze. O której przyjedzie po ciebie Kirin?
– Dopiero o jedenastej.
– Więc możesz się jeszcze zrelaksować. – Wstaje z łóżka. – Wypij kawę, gdy będę pod prysznicem. Kiedy zejdziesz, zrobię ci śniadanie.
Godzina 9.00–10.00
Adam
Napieram ramieniem na płótno namiotu, które lekko ustępuje, a potem wraca na miejsce. Napieram na nie znowu, tym razem mocniej, i udaje mi się uchylić drzwi szopy na tyle, żeby wejść do środka.
Uwielbiam tę swoją szopę, z jej ziemistym zapachem trocin, które zaścielają podłogę. Pod frontową ścianą, z oknem wychodzącym na ogród, spoczywają na różnych poziomach drewniane kloce – dębowe, sosnowe i orzechowe. Pod tylną ścianą stoi sześciometrowy stół z rozłożonymi tu i tam zaciskami oraz elektronarzędziami. Na dwóch półkach leżą mniejsze narzędzia, których używam. W przeciwległym kącie znajdują się telewizor, odtwarzacz DVD i dwa stare fotele. Czasami przychodzimy tu z Nelsonem, żeby oglądać wydarzenia sportowe albo czarno-białe filmy. On przynosi piwo i wstawia je do lodówki. Przyznaje, że ukrywa się przed Kirin i dziećmi.
Kieruję się na drugi koniec szopy. Od czasu kiedy Marnie wpadła na pomysł, żeby sprawić Livii niespodziankę, trzymam tam coś. To metrowej długości drewniana skrzynia, w której przechowywałem duży kloc czarnego orzecha. Muszę ją przenieść do ogrodu i ukryć pod stołem, gdy tylko Livia wyjdzie.
Zaciągam skrzynię pod drzwi. I wtedy uświadamiam sobie, że namiot stoi za blisko, aby dało się je szerzej otworzyć i ją wynieść.
– Cholera jasna!
Zastanawiam się, czy dałoby się skrzynię rozłożyć i złożyć z powrotem w ogrodzie, ale każda ze ścian jest mocno przybita. Siadam na jednym z foteli i zachodzę w głowę, gdzie, do diabła, znajdę inną skrzynię, na tyle dużą, żeby pomieściła Marnie. Woń drewna i lakieru działa na mnie uspokajająco. Kładę stopy na stole i pogrążam się w myślach. Nie zamierzałem zostać stolarzem. Od czasu gdy ojciec zabrał mnie jako siedmiolatka na zwiedzanie mostu wiszącego Clifton, marzyłem wyłącznie o budowaniu mostów, kiedy więc zaproponowano mi w Edynburgu studia z inżynierii wodno-lądowej, nie mogłem się doczekać wyjazdu. Wszystko zmieniły jednak narodziny Josha – a przynajmniej tak to wtedy widziałem.
Nie próbuję usprawiedliwić swojego dawnego zachowania, ale trudno mi było patrzeć, jak Nelson i inni koledzy świetnie się bawią na uczelni, podczas gdy ja uczę się zawodu, który zupełnie mnie nie pociąga. Nie wiem, jak wytrzymali ze mną pan Wentworth, jedyny człowiek, który chciał mnie przyjąć do terminu, i Liv. Znikałem, żeby spotkać się z Nelsonem w Bristolu, zostawiając ją samą z Joshem, i czasami wracałem dopiero po kilku dniach. Zalegałem w jego pokoju, podczytywałem razem z nim jego lektury, piłem do późnej nocy i prowadziłem studenckie życie, które wydawało mi się takie atrakcyjne. Dlatego rozumiem, dlaczego Liv tak zależy na tym przyjęciu. Kiedy człowiek zostaje pozbawiony czegoś, czego bardzo pragnie, już zawsze odczuwa za tym tęsknotę.
Na stole leży otwarty mój rejestr, więc nie wstając z fotela, przyciągam go do siebie i przerzucam strony. Zapisuję zamówienia w komputerze, ale też prowadzę ich odręczną dokumentację, pan Wentworth upierał się, żebyśmy tak robili. Zachowałem wszystkie jego rejestry. Z upodobaniem myślał o tym, że pewnego dnia ktoś będzie czytał o różnych meblach, które wykonał, drewnie, którego użył, liczbie narzędzi, którymi się posłużył, cenie, którą wyliczył. Zmarł przed pięcioma laty i chociaż pracowałem z nim nie dłużej niż dekadę, wciąż mi go brakuje.
Niemal całe drewno w szopie ma już swoje przeznaczenie – z największego kawałka,