Intruz. Marek Stelar

Читать онлайн книгу.

Intruz - Marek Stelar


Скачать книгу
aby odzyskać jakieś nędzne grosze. A jeśli chodzi o znikanie… Nie będzie mi żal, panie Czang. Żyję w taki sposób, że w każdej chwili mogę zniknąć bez śladu, rozumie pan? Nic mnie nigdzie nie trzyma…

      Chińczyk patrzył przez chwilę na Mariusa w zamyśleniu.

      – Wie pan, Marius, w tym fachu trudno spotkać człowieka kulturalnego albo chociaż o elementarnej kulturze osobistej. Zwykle są to byli żołnierze sił specjalnych albo ludzie służb. Lub zwykli bandyci pozbawieni skrupułów. W każdym z tych przypadków takich ludzi nie interesuje nic więcej poza pieniędzmi, które zarobią za wykonanie zlecenia, i przyjemnościami, które za nie kupią.

      – Nie ma pan pojęcia, na co przeznaczę pieniądze za to zlecenie.

      – To prawda. Ale coś mi mówi, że nie jest pan jednym z tych, którzy przepuszczają forsę na narkotyki, alkohol, dziwki i hazard. Może to nie jest istotne z ogólnego punktu widzenia, ale dla mnie jednak to ma znaczenie, Marius. I dlatego bardzo się cieszę na naszą współpracę. Naprawdę. Mam nadzieję, że będzie owocna. – Czang odsunął rękaw koszuli, zerknął na zegarek i lekko klepnął się w uda. – No dobrze, wszystko jasne. Mamy umowę i nie zamierzam postępować wbrew jej zasadom. Liczy się nasz cel; od tej pory nasz wspólny cel. Pozwoli pan, że zapłacę rachunek?

      Marius skinął głową. Czang podniósł rękę i przywołał kelnera czającego się w półmroku przy kontuarze. Zerknął na paragon i wyjął portfel, z którego wyciągnął sześćdziesiąt złotych. Dał je kelnerowi, a kiedy ten odpłynął miękkim krokiem w swój półmrok przy barze, podał Mariusowi rękę.

      – Powodzenia, Marius. Życzę tego nam obu…

      Wstał, wziął z wieszaka swój płaszcz i włożył.

      – Zamówić panu taksówkę? – zapytał Marius.

      Czang odmówił.

      – Przejdę się – odparł i pomachał mu na pożegnanie, a potem wyszedł na zewnątrz.

      Marius odczekał pół minuty, a potem nieśpiesznie ubrał się w kurtkę i również wyszedł, zostawiając zimną, nietkniętą kawę. Wsiadł do samochodu i uruchomił silnik.

      Czang popełnił mały błąd, a właściwie okazał się odrobinę nieostrożny. Kiedy płacił rachunek, w portfelu ukazał się mały, wąski fragment jakiejś plastikowej karty. Marius nie miał pojęcia, do czego służyła, ale to było nieistotne. Istotne było to, że nosiła ślady zużycia: była wytarta od częstego wyciągania i wsuwania w otwór automatu. I jeszcze coś. Zauważył w jej rogu wspiętego niedźwiadka. Był czarny, a tarczę, w której tkwił, wieńczyła złota korona. Drugą rzeczą było przyznanie się, że widział go siedzącego w samochodzie przed kawiarnią. Oraz to, że jego auto miało holenderskie tablice. Marius przecież widział, jak Czang przechodził od taksówki do lokalu: szybko i nie rozglądając się na boki. Jakim cudem zauważył tyle rzeczy? Jego, ukrytego za ciemnymi szybami, i żółte tablice, w dodatku wiedział, że są holenderskie. Na tej podstawie oraz na podstawie uwagi o jego wyglądzie z początku rozmowy Marius wysnuł pewien wniosek. Nie mógł mieć stuprocentowej pewności, ale jego podejrzenie mogło z nią graniczyć.

      Grupa wpływów, o jakiej wspomniał Chińczyk na początku spotkania, była bardzo dobrym określeniem, ale nie do końca oddawała istotę rzeczy. Czang zapewne był szpiegiem, i to z dużym doświadczeniem, najprawdopodobniej rezydował na stałe w Berlinie i na pewno od dawna przebywał w Europie. Nie była to informacja, która cokolwiek zmieniała i z którą Marius wiązał jakieś wielkie oczekiwania, ale mogła mu się przydać.

      Zerknął w lusterko, wrzucił bieg i ruszył w stronę Marszałkowskiej.

      2. Szczecin, 22 października 2018, godz. 11.00

      Skrzynkę mailową sprawdzam regularnie, choć jestem święcie przekonany, że niewiele jest na tym świecie osób, które mogłyby chcieć do mnie napisać z powodów innych niż merkantylne. Robię to po prostu z nawyku, a może raczej wiedziony rozpaczliwą nadzieją, że to się jednak z jakichś powodów zmieni i ktoś napisze nie z grzeczności, nie z obowiązku ani na polecenie służbowe przełożonego. Klikanie kolorowego prostokącika wypełnionego napisem „odbierz” jest chyba przejawem gasnącej z każdym rokiem mojego jałowego życia nadziei, że pojawi się w nim ktoś, kto sprawi, że takie już nie będzie. Ktokolwiek. To taka nienazwana tęsknota za odmianą, której chciałbym, ale której równocześnie się boję. I w tamtej chwili, gdy w mojej skrzynce pojawił się mail z biblioteki publicznej, poczułem ten lekki skurcz gdzieś nad wcięciem mostka: zaciekawienie i zdziwienie. Zdziwiłem się, ponieważ nie jestem zapisany do żadnej biblioteki. Nigdy i nigdzie, poza szkolną, w podstawówce, milion lat temu, i to nawet mimo że mieszkam w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów od jednej z filii miejskiej biblioteki publicznej.

      Otworzyłem wiadomość kliknięciem myszy, w końcu była do mnie, na mój adres i wszystko wskazywało na to, że nie była spamem. Dziwna była tylko jej treść: wynikało z niej ni mniej, ni więcej to, że jestem jednak czytelnikiem filii Miejskiej Biblioteki Publicznej i to właśnie tej mieszczącej się przy ulicy, przy której mieszkam. Dowiedziałem się również z zaskoczeniem, że zalegam ze zwrotem wypożyczonej książki. Jednej. Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya. Coś mi zaświtało. Sięgnąłem na półkę nad biurkiem, gdzie leżało kilka książek mojej żony. Huxley był na samym wierzchu. Na stronie tytułowej znajdowała się naklejka z kodem paskowym i logo biblioteki. Odłożyłem książkę na biurko i przez długą chwilę wpatrywałem się w ekran laptopa, zastanawiając się, o co chodzi. Mail był wygenerowany automatycznie, nie miało więc sensu odpisywanie na niego. Mogłem tylko tam pójść i wyjaśnić sprawę od ręki.

      Tak też zrobiłem. Wstałem od biurka, ściągnąłem z wieszaka w przedpokoju kurtkę i wyszedłem, zatrzaskując za sobą drzwi. Chwila wahania na klatce schodowej i sprawdzenie kieszeni, czy na pewno w którejś jest klucz, przypomniały mi jak zwykle, że od kilku tygodni jestem sam. Gdybym nie zabrał tych cholernych kluczy, moja żona nie mogłaby mi otworzyć drzwi mieszkania z tego powodu, że jej w nim po prostu nie było. Razem byliśmy już chyba tylko na formularzu wniosku o kredyt wzięty na to mieszkanie. Adrian i Laura Wicha. Obecnie wyłącznie Adrian Wicha. Prawie rozwodnik. To tylko kwestia czasu. Jeszcze jedna rzecz, jaką w życiu spierdoliłem. Na własne życzenie, z powodu karmy czy jakiejkolwiek innej przyczyny, na którą nie miałem wpływu; to nieistotne.

      Byłem sam.

      Laura wyprowadziła się do rodziców kilka tygodni temu, poprosiła, żebym nie przychodził ani tam, ani do jej pracy. Uszanowałem to. Może właśnie nie powinienem był tak robić, może powinienem walczyć, skamleć o litość, pobiec tam z bukietem kwiatów, stanąć pod oknem i wołać ją po imieniu, mając gdzieś sąsiadów, ale nie, nie zrobiłem tak. Zamiast tego jak zwykle pokiwałem głową i przystałem na jej prośbę. „Zastanów się nad sobą, Adrian – powiedziała pewnego wieczoru, po raz kolejny. – Zastanów się, gdzie w życiu jesteś, gdzie chciałbyś być i gdzie powinieneś. Czy to, co osiągnąłeś, jest szczytem twoich możliwości, czy stać cię na więcej…” Nie musiała dodawać, że w jej mniemaniu nie osiągnąłem zbyt wiele. Radca prawny w urzędzie miejskim nie był dla niej szczytem moich możliwości.

      Najzabawniejsze, że się z nią zgadzałem. Nie, to jednak wcale nie było zabawne. Tamten wieczór był ostatnim wspólnym wieczorem. Następnego dnia nie wróciła z pracy do domu, tylko zadzwoniła i poinformowała, że ma dość. Nie ma kochanka ani kochanki, tylko ma dość życia z kimś bez ambicji, woli walki i szans na zwycięstwo. „Walka i zwycięstwo? A gdzie miłość?” – zapytałem naiwnie przez ściśnięte gardło, a ona nie odpowiedziała.

      Od tamtej pory minęło parę tygodni, a ja wciąż nie zastanowiłem się nad sobą. Nie w tym sensie, w jakim Laura chciała, bym to zrobił. Nie musiałem się nad tym zastanawiać. Wbrew pozorom nie jestem idiotą


Скачать книгу