Intruz. Marek Stelar

Читать онлайн книгу.

Intruz - Marek Stelar


Скачать книгу
odbiera ci możliwość jakiegokolwiek działania. Kamieniejesz i giniesz, nie będąc w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Nie poruszając tematu, na którym zależało Laurze najbardziej, narażałem się na to, że w końcu nie odbierze telefonu, a kontaktować się będziemy już wyłącznie przez prawnika. Zegar tykał, czas uciekał, a ja nic z tym nie robiłem.

      – Hej – mruknąłem, kiedy Laura odebrała. – Wypożyczałaś ostatnio książkę z biblioteki?

      – Przepraszam bardzo: dzwonisz tylko po to, żeby zapytać, czy wypożyczyłam książkę? – zapytała po chwili wahania.

      – Tak – odparłem. – Wspaniały świat czy coś takiego. Leżała na twojej półce…

      Milczała przez chwilę, ale kiedy odpowiedziała, jej głos był już pewny i zdecydowany.

      – Znalazłam ją przedwczoraj pod drzwiami.

      – Przedwczoraj? Byłaś u mnie… U nas?

      – Wpadłam po żelazko, kiedy byłeś w pracy. Mamie się spaliło. Coś nie tak? O ile pamiętam, mieszkanie jest wspólne?

      – Oczywiście. – Westchnąłem. – Wracając do tej książki…

      – Myślałam, że tobie wypadła na klatce, więc położyłam na półce.

      – Ale zapomniałaś mi o tym powiedzieć.

      – Owszem – potwierdziła sucho. – Coś jeszcze?

      – Nie, to wszystko.

      – No, to skoro wszystko, to na razie. – Rozłączyła się, nie czekając na moją reakcję.

      Tik-tak, tik-tak…

      Szyba w starych, jeszcze poniemieckich drzwiach biblioteki zadrżała niebezpiecznie, dźwięcząc w drewnianych ramach. W środku było cicho i pusto jak w moim życiu. Podszedłem do kontuaru, za którym siedziała dziewczyna w okularach, i podałem książkę, mówiąc „dzień dobry”. Zeskanowała kod z naklejki, poklikała myszą i spojrzała na mnie.

      – Opłata za nieterminowy zwrot wynosi osiemdziesiąt groszy – poinformowała, nie patrząc na mnie, tylko sięgnęła gdzieś do tyłu, do małego regału stojącego za jej plecami.

      Wyciągnąłem portfel i wyskrobałem kilka monet. Dziewczyna przyjęła je, a potem podała mi jakąś książkę.

      – Proszę, to zamówiona pozycja.

      – Ale ja niczego nie zamawiałem!

      Byłem coraz bardziej zdziwiony.

      – Zamawiał pan – powiedziała bibliotekarka z przekonaniem.

      Rozejrzałem się po regałach z książkami.

      – Mogę wiedzieć, od kiedy jestem czytelnikiem tej biblioteki? – zapytałem.

      Dziewczyna położyła książkę obok klawiatury i zerknęła w ekran.

      – Od miesiąca.

      Pokiwałem głową. Nie przypominałem sobie momentu, w którym tu się zapisywałem, bo coś takiego po prostu się nie zdarzyło. Zastanawiałem się, jakim cudem nastąpiła taka pomyłka, skoro rejestracja do biblioteki wymagała okazania dowodu osobistego?

      – Dziękuję – mruknąłem, biorąc książkę.

      Podrzuciłem ją lekko w dłoni, nie bardzo wiedząc, co z nią zrobić. Prawie nie czytam. Mam sporo wolnego czasu, ale od dawna nie czytam dla rozrywki, a jedynie książki i czasopisma branżowe. Prawo zmienia się co rusz, a ja muszę być na bieżąco. Zszedłem po zewnętrznych schodkach i poczułem pod palcami, że coś wysuwa się spomiędzy kartek. Przystanąłem i przyjrzałem się książce. Wyglądało, jakby jedna z kartek odkleiła się i teraz wystawała lekko poza pozostałe. Spróbowałem wsunąć ją z powrotem, ale tylko ją zagiąłem, otworzyłem więc książkę w tym miejscu i zobaczyłem, że to nie strona, tylko niewielki arkusz papieru, którym zapewne ktoś założył miejsce, gdzie skończył czytać. Odruchowo przeleciałem tekst wzrokiem i poczułem, jak uginają się pode mną nogi.

      Nikt nie może wiedzieć, że się z tobą kontaktowałem, wszystko masz na podsłuchu i podglądzie ABW. Perlustrują nawet listy z banku czy gazowni. Przyjdą po ciebie w ciągu kilku dni. Nie uciekaj. Powiedzą ci, o co chodzi, ale nie wierz we wszystko, co usłyszysz. Zrób, co będą chcieli, ale nie daj się wykorzystać. Mam już tylko Ciebie, nikogo innego. Nikomu innemu nie mogę też zaufać. Uważaj na siebie i nie daj się zabić, Mały. Proszę. Spal tę wiadomość, jakkolwiek melodramatycznie by to brzmiało. Po prostu zrób to. Przykro mi, że Cię w to wciągam, ale nie mam już wyjścia. Ty chyba już też nie.

      Patrzyłem na kartkę i czułem, jak zasycha mi w gardle, a przed oczami latają czarne płaty. Jakby otoczył mnie rój nietoperzy. Przysiągłbym, że gdzieś z tyłu czaszki szeleści mi trzepot ich błoniastych skrzydeł.

      Mały.

      Mały to ja.

      Duży to Kamil.

      Brat bliźniak, który urodził się dwie minuty przede mną i w związku z tym niemal od zawsze uważał się za starszego. Dziecięce przekomarzanie się na temat starszeństwa, a co za tym idzie dominacji, z upływem lat zmieniło się w to specyficzne i niemal wręcz naturalne przekonanie, że faktycznie tak jest. Ziarno zasiane w trakcie niezliczonych braterskich sprzeczek wykiełkowało także we mnie owym przeświadczeniem, najwyraźniej w takim samym stopniu. Rzeczy, które powtarza się w nieskończoność, w końcu zaczyna przyjmować się za prawdę, a pogodzenie się z tym może być po prostu kwestią świętego spokoju. Jedno było pewne: w moim przypadku tak było. Było to również wygodne i bezpieczne, a przynajmniej w założeniu miało takie być. Zwłaszcza po tym, jak nasz ojciec poleciał do Lizbony i wrócił stamtąd w metalowym pudle.

      Zamykam oczy i cofam się w czasie o jakieś ćwierć wieku. Jakie to proste. Wbrew fizyce, ale ludzki mózg ma to gdzieś. Znów jestem w parku niedaleko szkoły. Wszyscy nazywają go Okrąglakiem. To spory plac, położony o jakiś metr, półtora poniżej poziomu okalającej go brukowanej ulicy, pełen drzew i krzaków, między którymi wiją się ścieżki. Esencja szczecińskiego Pogodna i Łękna, willowych dzielnic nietkniętych wojną. Tego dnia ma odbyć się egzamin na kartę rowerową. Uczniowie piątych klas przyjechali do szkoły rowerami. Policjant, prywatnie mąż jednej z nauczycielek, który ma przeprowadzić egzamin, spóźnia się. Okazuje się, że przyjedzie dopiero za dwie godziny, więc jedziemy do Okrąglaka. Przez ostatni tydzień niemal bez przerwy padało i teraz cały park jest niecką olbrzymiego, idealnie okrągłego stawu, z którego, niczym w lesie namorzynowym, wyrastają smukłe pnie drzew. Wody jest po kolana. Jeździmy po parku rowerami, znajdujemy kilka utopionych szczurów, aż wreszcie zatrzymujemy się przy ławkach i siadamy na ich oparciach. Kamila nie ma, został w szkole, bo rozmawiał z kolegą ze starszej klasy i powiedział, że przyjedzie później. Zaczynamy gadać. To niby zwykła gadka nastolatków, ale ta rozmowa toczy się w złym kierunku. Złym dla mnie.

      – Co robi twój tata? – pada pytanie.

      To ktoś z innej klasy, chyba z „b”. Nie zdążam odpowiedzieć, robi to za mnie ktoś inny. Ktoś z mojej klasy; on w przeciwieństwie do pytającego wie, co się stało.

      – Jego ojciec nie żyje…

      Latają mi przed oczami czerwone płaty.

      – Gówno cię to obchodzi – syczę nienawistnie.

      Nigdy w życiu się nie biłem. Nie musiałem, bo w razie konfliktu na podwórku takie sprawy załatwiał za mnie Kamil. Ale tego dnia czuję, że to dla mnie za dużo. Do dziś nie wiem, dlaczego pytanie, jakie dzieciaki zadają sobie prawie zawsze gdzieś na początku znajomości, a właściwie głupia odpowiedź rzucona przez jakiegoś wrednego gnojka z mojej klasy, wzbudziła we mnie aż takie emocje.


Скачать книгу