Arabski książe. Tanya Valko
Читать онлайн книгу.łagru znaleziono zbiorowe groby – i odtąd Abu Salim stało się miejscem pielgrzymek rodzin bestialsko zabitych. Jednak każdy kraj musi posiadać ośrodki penitencjarne, więc niby czemu ten idealny przybytek miałby stać odłogiem i popaść w ruinę, kiedy przestępców nie ma gdzie poddać karze odosobnienia i odizolowania od praworządnego społeczeństwa. Dlatego też pamiątka po największym libijskim dyktatorze zostaje odnowiona i doprowadzona do stanu używalności. Teraz Jasem Alzani będzie miał okazję porównać relacje i plotki z rzeczywistością. Na własnej skórze przekona się, jakie warunki panują w Abu Salim.
Kryptoterrorysta od razu ląduje w izolatce. Nikt nie chce dopuścić do jego kontaktów z pozostałymi więźniami. Nawet strażnicy zbliżają się do niego na miękkich nogach, a jedzenie czy wodę wsuwają do celi przez okienko w drzwiach. Wszyscy zdają sobie sprawę, że ten człowiek potrafi każdego omamić. Skoro udało mu się wyprowadzić w pole i obudzić złudne nadzieje w całym narodzie libijskim, z głupimi, naiwnymi duszyczkami, pracującymi tutaj, miałby łatwiutkie zadanie.
Jeszcze jestem zdrowy i silny, kontempluje Jasem, siedząc w klitce o rozmiarach metr na dwa, z małym zakratowanym luftem pod sufitem, przez który nie przepływa zbyt wiele świeżego powietrza. Jeszcze jestem syty i nie doskwiera mi pragnienie. Wszystko dopiero przede mną. Rozgląda się dookoła i dziwi, że w karcerze nie ma nawet dziury w ziemi na potrzeby fizjologiczne. Albo trzyma się tu więźniów krótko, albo nikomu nie zależy, czy srają i szczają pod siebie. Truchła uwalane fekaliami są tak samo nieszkodliwe jak czyściutkie ludzkie szczątki, uśmiecha się pod nosem. I po pewnym czasie tak samo czadzą. Ściska usta w ciup, bo wizja własnego ostatecznego końca dla nikogo nie jest miła. Nie zanosiło się na to, że zejdę w tak fatalnym miejscu. Że zakończę mój niezwykły żywot umazany własnym gównem. Zagryza wargi i bierze parę głębokich oddechów. Nie należy do tych, którzy łatwo się załamują, więc szybko odrzuca od siebie straszliwe wizje. Wie, że poddanie się rozpaczy i depresji odbierze mu siły, a potrzebuje ich, by walczyć z obecną sytuacją i znaleźć jakieś rozwiązanie. Taki stan ducha tylko go pogrąży. Jasem zna się na psychologii, bo całe swoje życie manipulował ludźmi, jak chciał. Teraz musi odpowiednio pokierować własnym stanem ducha. Żeby przetrwać, żeby żyć, żeby się stąd wymknąć.
Wraca zatem wspomnieniem do bardziej lub mniej szczęśliwego dzieciństwa w Damaszku.
– Mamo, mamo, gdzie idziesz? – Paroletni chłopczyk ubrany w tradycyjne syryjskie ubranko bez ostrzeżenia wskakuje na kolana wystrojonej jak z żurnala piękności, pachnącej mocnymi arabskimi perfumami kobiety, która poprawia ostatnie detale makijażu przed lustrem swojej wielkiej kolonialnej toaletki. – Zabierz mnie ze sobą, mamo!
– Jasem, ty zbóju! Zejdź natychmiast! – Munira zrzuca go z oburzoną miną. – Popatrz, co zrobiłeś! – Pokazuje czarnego kleksa na powiece. – Jesteś niemożliwy!
– Mamo! – Chłopiec marudzi, przeciągając głoski. – Poczytasz mi na dobranoc? Opowiesz bajkę? Baśnie tysiąca i jednej nocy? Moje ulubione. Tak dawno…
– Jasem! Czy ty nie rozumiesz, że ja nie jestem ani niańką, ani osobą nadającą się do wychowywania dzieci? Jestem gwiazdą, śpiewaczką, i robię karierę. A teraz przez ciebie spóźnię się na nagranie. Gahba47! – klnie nie jak arabska kobieta, lecz raczej syryjski furman.
– Ale ja chcę z tobą… Mamuś… – Trzyletni chłopczyk siada w nogach matki i robi nieszczęśliwą minę. Po chwili wygina usta w podkówkę i zbiera mu się na płacz.
– Czy ktoś go stąd weźmie?! – Piękna Munira drze się silnym, choć bynajmniej nie operowym w tym momencie głosem. – Ludzie, do jasnej cholery! Zabierzcie ode mnie to rozwrzeszczane dziecko…
Dorosły dziś mężczyzna ma łzy w oczach, tak jak wtedy, kiedy po raz kolejny jego ukochana mama odrzuciła go, odepchnęła i odżegnywała się od bycia matką.
– Więzień wychodzi. – Nieoczekiwanie rozlega się szczęk metalu odsuwanej zasuwy w solidnych, grubych na dziesięć centymetrów drzwiach.
W półcieniu Jasem dostrzega dwóch osiłków. Zaczyna się, podsumowuje i spina w sobie, przygotowując na ból i kaźnie.
Strażnicy biorą go mocno pod pachy, stawiają do pionu i prawie niosą, gdyż spętane łańcuchem stopy ścierpły i odmawiają posłuszeństwa. Dłonie też ma zdrętwiałe od skórzanych opasek, przez które przechodzi łańcuch. Zobaczymy, jakie metody mają w Libii. Jasem podchodzi do swojej sytuacji na zimno, tak jakby był tylko obserwatorem, może uczestnikiem, ale na pewno nie ofiarą. Wie, że takie nastawienie pozwoli mu przeżyć lub przynajmniej nie doprowadzi do przedwczesnego zgonu. Zawsze miał w sobie ogromną wiarę i siłę przetrwania, nawet wtedy, gdy sytuacja wydawała się beznadziejna, choć tak beznadziejna jak teraz nie była jeszcze nigdy.
Mężczyźni przypinają łańcuch zwisający między jego nadgarstkami do haka, który za pomocą dźwigni winduje go do pozycji stojącej z rękami wyciągniętymi nad głową. I tyle. Potem wychodzą i zatrzaskują za sobą drzwi.
Jasem się rozgląda. W całkiem sporych rozmiarów celi, bo może nawet dwudziestopięciometrowej, znajduje się niewiele sprzętów. Klasyczny metalowy stół i dwa stojące naprzeciwko siebie krzesła, na stole lampa, która zawsze świeci w oczy przesłuchiwanego więźnia, niedaleko umywalka ze zwiniętym szlauchem wrzuconym do metalowego brudnego wiadra, jakieś zgniłe, śmierdzące szmaty, ławeczka jak do ćwiczenia brzuszków, choć służy raczej do tortur w pozycji leżącej, takich jak dławienie wodą, baty i gruchotanie kości. W kącie leżą jakieś akumulatory, przyszczypki, druty… Widzę, że będziemy naprawiać samochód, dowcipkuje w duchu. Wielokrotnie był przesłuchującym, choć nigdy dotąd przesłuchiwanym, i wie, że ta jakże prosta i mało inwazyjna tortura, od której dzisiaj zaczęli jego oprawcy, jest niezwykle skuteczna. Już po chwili słania się na nogach i czuje łamiący ból w ramionach, nadgarstkach, a także mrowienie w dłoniach. Serce zaś wali mu jak młotem, bo cała krew z górnych kończyn zasila teraz ciało. Usiłuje stać wyprostowany, by nie wisieć na więziennych bransoletkach, gdyż skórę pod nimi już ma zdrapaną i po przedramionach powoli spływają strużki krwi. Jednak utrzymanie się na nogach przez długie godziny w tym okrutnym zaduchu graniczy z cudem. Torturowany co chwilę oddala się myślami z miejsca kaźni i przenosi w inne czasy, inne miejsca… Czy lepsze? Gorsze? Teraz sam już nie wie, choć kiedyś nienawidził swojej przeszłości i swoich korzeni. Tamtą epokę odrzucił, uważał za przeklętą. Lata, w których był jeszcze zwykłym człowiekiem – rozkapryszonym, rozpieszczonym chłopcem, zbuntowanym nastolatkiem czy pełnym gniewu i nienawiści młodzieńcem. Przypomina sobie siebie zarówno jako młodzika, już ukształtowanego duchowo i odkrywającego swe talenty do manipulacji ludźmi, jak i dojrzałego mężczyznę, przywódcę, wybitnego inteligenta, niejednokrotnie pana życia i śmierci. Nigdy nie był zwolennikiem tortur, bo preferował szybkie i jednoznaczne rozwiązania.
– Panie, nie…
– Panie, proszę…
– Panie, litości…
Przed oczami przewija mu się galeria twarzy jego ofiar. Jednej poderżnął gardło, patrząc jej głęboko w oczy. Piękne, kobiece oczy, które tak szybko zaszły mgłą. Inna ciemięga to brytyjski dziennikarz, którego perfekcyjnie, jednym ciosem ściął maczetą. Ten też na koniec błagał i prosił, zsikał się nawet w spodnie pomarańczowego uniformu, w który ubierali skazanych na śmierć. A ten durny jordański lotnik, którego oblałem benzyną i podpaliłem w klatce? Nie miał dokąd uciec, patałach jeden. Co on powiedział? Co takiego mówił tuż przed spłonięciem?, duma Jasem i złości się sam na siebie, że nie może sobie przypomnieć. Ach, tak! Że spotka mnie prawo talionu
47