Niepełnia. Anna Kańtoch
Читать онлайн книгу.przed komisariat, a potem powie do Łukasza z porannej zmiany, spóźnionego i wciąż jeszcze rozespanego, że trzeba się spieszyć, bo lada moment zacznie sypać. On skinie głową, myśląc przy tym, że pośpiech nie ma sensu, to pewnie i tak kiepski żart, jednak po chwili niepokój Elżbiety udzieli się także jemu i Łukasz na oblodzonej drodze mocniej wciśnie pedał gazu.
W białej kuchni znajdą dwa białe ciała, jedno żywe, drugie martwe, jedno męskie, drugie żeńskie. I krew, tak dużo ciepłej jeszcze, czerwonej krwi. Starsza aspirant podejdzie do mnie z surowym wyrazem twarzy upodabniającym ją do nauczycielki, ale ta surowość nie przesłoni niepokoju wyzierającego jej z oczu.
– Co tu się stało? – zapyta.
Właściwe słowa będę miał na końcu języka, już gotowe, by je wypowiedzieć, tak oczywiste i wyjaśniające wszystko. Zanim jednak otworzę usta, znikną, a ja zostanę z pustką w głowie i uczuciem straty, które po chwili rozwieje się jak sen.
– Zawsze byliśmy razem – oznajmię, bo z jakiegoś powodu wyda mi się, że to właściwa odpowiedź.
Tak właśnie to sobie wyobrażam.
* * *
– Nie rozumiem. Co znaczy: zawsze byliśmy razem? Pan i kto?
– Agnieszka, moja siostra.
– Ach. – Kobieta, która przedstawiła się jako starsza aspirant Elżbieta Budzioł, starannie gasiła papierosa w popielniczce, podczas gdy ja próbowałem domyślić się, co oznacza owo „ach”. Ach, jakie to wzruszające, ach, oczywiście, ach, co za bzdury?
Skuliłem się. Pokój, w którym siedzieliśmy, był ciasny, z piętrzącymi się pod ścianami szafkami pełnymi zakurzonych akt i przedpotopowym komputerem na biurku. Jedyny kolorowy akcent stanowił zawieszony na ścianie obrazek przedstawiający uśmiechniętą różową żyrafę w pomarańczowej czapce. W powietrzu, zmieszana z papierosowym dymem, unosiła się wilgoć o zapachu mokrej wełny – pamiętałem tę woń z dzieciństwa, z czasów wyjazdów na narty, tyle że tutaj jej źródłem były nie przemoczone skarpetki, lecz suszący się na kaloryferze stary roboczy sweter.
– Źle się czuję – powiedziałem. – Chyba muszę jechać do szpitala.
– Przykro mi. – Starsza aspirant skinęła w stronę okna, za którym wiatr miotał się, ciskając w szybę płatki śniegu przypominające roje arktycznych owadów o kruchych, geometrycznych ciałach. – To najgorsza śnieżyca, jaką pamiętam. Nie ruszymy się stąd przez parę godzin.
Przepraszający uśmiech zawisł w dymnej szarości pokoju niczym uśmiech kota z Cheshire.
– Może się pan położyć, w drugim pokoju mamy tapczan. Jak tylko przestanie sypać, pojedziemy do lekarza. – Zawahała się. – Kiedy pana znaleźliśmy, nieźle nas pan wystraszył. Był pan blady jak śmierć, nic zresztą dziwnego, biorąc pod uwagę… okoliczności.
Okoliczności. Idealny, krągły i gładki eufemizm na określenie faktu, że znaleziono mnie tuż obok ciała mojej martwej siostry.
– Powinniście wezwać karetkę – powiedziałem, a starsza aspirant pokręciła głową.
– Nie dojechałaby tam, pod górę. No i lada moment miało zacząć sypać.
Gładkie, prawdopodobne wyjaśnienie. A jednak wiedziała, że popełnili błąd, i była teraz czujna, najwyraźniej zastanawiając się, czy ja też o tym wiem. Być może dlatego właśnie traktowali mnie zaskakująco dobrze – biorąc pod uwagę okoliczności.
– To nie jest oficjalne przesłuchanie? – upewniłem się.
– Oczywiście, że nie. Po prostu rozmawiamy, żeby zabić jakoś czas.
– Muszę iść do łazienki.
– Słabo panu? Jeśli czegoś pan potrzebuje…
– Muszę tylko do łazienki.
Starsza aspirant westchnęła.
– Proszę za mną.
Zaprowadziła mnie do pomieszczenia wielkości schowka na szczotki, gdzie zagrzybioną przestrzenią dzieliły się solidarnie muszla klozetowa oraz wiadro z frędzlowatym mopem. Oparłem dłonie o umywalkę i spojrzałem w upstrzone ciemnymi plamami lustro. Kręciło mi się w głowie, w gardle drapała kredowa i wilgotna woń osypującego się ze ścian tynku. Moja twarz była tak bardzo podobna do jej twarzy, piegowata, z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi i wąskimi ustami. Kiedy przyjechaliśmy, pozwolili mi się przebrać, bo moja bluza była sztywna od krwi. Wyjąłem wtedy z naszego wspólnego plecaka zapasowy sweter Agnieszki – sam niczego na zmianę nie zabrałem – i teraz nosiłem różowy kardigan, wciąż pachnący cytrusami. Pachnący moją siostrą.
Bliźnięta, od zawsze razem. Aż do teraz, bo dzisiaj wyciąłem z siebie tę więź.
W kieszeni spodni schowałem żyletkę, maleńką i tak cienką, że nie zauważyli jej, kiedy mnie obmacywali, żeby sprawdzić, czy nie mam przy sobie niczego niebezpiecznego. Wyjąłem ją niezgrabnie, wrzuciłem do klozetu i nacisnąłem spłuczkę. Szum na moment zagłuszył wycie wiatru. Patrzyłem, jak kawałek metalu wiruje, połyskując srebrzyście, lecz kiedy woda opadła, żyletka wciąż tam była, wciąż leżała na dnie muszli niczym miniaturowy stateczek, który zatonął podczas sztormu.
Spłuczka napełniała się ponownie. Trwało to nieznośnie długo, a ja nie mogłem robić nic innego, jak tylko tkwić nieruchomo w ciasnej przestrzeni między brudną umywalką i jeszcze brudniejszym wiadrem. I czekać. I słuchać. Zimny wiatr wślizgiwał się przez szparę w maleńkim okienku i łaskotał mnie w kark, a ja nadstawiałem uszu, wychwytując fragmenty prowadzonego na korytarzu dialogu. Elżbieta Budzioł i drugi policjant o imieniu Łukasz mówili szeptem, ale na szczęście zawsze miałem dobry słuch.
– … tamten telefon wieczorem. I teraz drugi. On nie żyje, tak właśnie powiedział. Albo powiedziała. Myślisz, że ktoś mógł się pomylić? Dla mnie to wygląda dziwnie… Poza tym tam nie ma telefonu, najbliższy jest w domu parę kilometrów dalej.
– A komórka chłopaka?
– Sprawdziłem połączenia, nikt z niej nie dzwonił.
– W takim razie kto nas zawiadomił?
– Diabli wiedzą. Tak czy inaczej, ktoś tam jeszcze był. Wyszedł z lasu i podszedł do okna w kuchni. Zdążyłem zrobić parę zdjęć, zanim zaczęło sypać. Zobacz…
Ściszył głos tak bardzo, że reszta mi umknęła. Potem wyłapałem coś o tym, że Łukasz nie zauważył próbnych nacięć na nadgarstkach, nie mówiąc już o tym, że rana na prawej ręce jest równie głęboka jak ta na lewej, a to przecież niemożliwe w przypadku samobójstwa. Albo przynajmniej mało prawdopodobne. Znowu kilka szeptanych zdań, których nie zrozumiałem, i wreszcie słowo „desperacja”, twarde i jasne jak dźwięk sosnowych kul uderzających o podłogę. Z lustra patrzyła na mnie twarz Agnieszki, blada i przerażona.
Moja twarz.
Kiedy spłuczka przestała szumieć, nacisnąłem jeszcze raz, ale żyletka znowu przetrwała, z obrzydzeniem wyłowiłem ją więc, wciąż niezgrabnie, palce wciąż nie chciały mnie słuchać, i schowałem za pordzewiałą rurę pod umywalką. Będzie musiało wystarczyć.
Starsza aspirant zapukała w drzwi.
– Dobrze się pan czuje?
– Tak! – odkrzyknąłem. – Już wychodzę.
Patrzyła na mnie inaczej niż wcześniej, bardziej podejrzliwie, z większą uwagą. Tajemnica, lepka i brązowa, łączyła ją z Łukaszem niewidzialnymi nićmi. To słowo jest gęste i samą swoją obecnością sprawia, że powietrze nagle nabiera ciężaru i trudniej się oddycha.
Wróciliśmy do pokoju, mijając po drodze wiszący na drzwiach kalendarz