Słowik. Kristin Hannah

Читать онлайн книгу.

Słowik - Kristin Hannah


Скачать книгу
to jak zapowiedź przygody w rodzaju ucieczki z domu, by przyłączyć się do trupy cyrkowej, gdzie spotkają połykaczy ognia i kobiety z brodami.

      Właśnie na to czekała przez całe dotychczasowe życie.

      – Czyli mamy plan – powiedziała, nie potrafiąc ukryć uśmiechu.

      6

      Rankiem Isabelle obudziły promienie słońca przeświecające przez szeleszczące nad jej głową listowie.

      Usiadła, obciągając sukienkę tak podkasaną w czasie snu, że odsłoniła sprzączki białego koronkowego pasa i nieodwracalnie zniszczone jedwabne pończochy.

      – Nie zapisuj tego na mój rachunek – usłyszała męski głos.

      Spojrzała w bok i zobaczyła zbliżającego się do niej Gaëtona. Po raz pierwszy ujrzała go wyraźnie. Był wysoki, cienki niczym wykrzyknik i ubrany w łachy wyglądające jak wyciągnięte ze śmietnika. Pod wystrzępioną czapką jego twarz była chuda, o ostrych rysach, nieogolona, z szerokimi brwiami, wystającym podbródkiem i głęboko osadzonymi, ocienionymi długimi gęstymi rzęsami szarymi oczami o przenikliwym, jakby głodnym spojrzeniu. Wczoraj myślała, że nieznajomy spogląda tak na nią. Teraz ujrzała, że patrzy tak na świat.

      Isabelle wcale się go nie bała. Była inna niż siostra, podatna na strach i panikę. Co nie znaczy, że była głupia. Jeśli miała ruszyć z nim w dalszą podróż, to najpierw należało wyjaśnić parę spraw.

      – Zatem byłeś w więzieniu – zaczęła.

      Spojrzał na nią, unosząc ciemną brew, jakby chciał spytać: „Co, jednak się boisz?”.

      – Dziewczyna taka jak ty nie ma o tym pojęcia. Mógłbym ci powiedzieć, że było tam jak w lochu Jeana Valjeana, a ty uznałabyś to za romantyczne.

      Wiecznie słyszała tego rodzaju gadanie. Wiązało się z jej urodą, jak większość drwiących uwag. Ładna blondynka musiała przecież być płytka i niezbyt rozgarnięta.

      – Kradłeś jedzenie, żeby wyżywić rodzinę?

      Uśmiechnął się krzywo, jeden kącik ust unosząc wyżej niż drugi

      – Nie.

      – Jesteś niebezpieczny?

      – To zależy. Co myślisz o komunistach?

      – A… Czyli byłeś więźniem politycznym?

      – Coś w tym rodzaju. Ale jak powiedziałem, taka miła dziewczyna jak ty nie ma pojęcia o przetrwaniu w takim miejscu.

      – Byłbyś zaskoczony, o jakich rzeczach wiem, Gaëtonie. Istnieją różne rodzaje więzień.

      – Czyżby, ślicznotko? A co ty możesz o tym wiedzieć?

      – Jakie przestępstwo popełniłeś?

      – Wziąłem rzeczy, które nie były moje. Czy taka odpowiedź wystarczy?

      Złodziej.

      – I zostałeś przyłapany?

      – Najwidoczniej.

      – To niezbyt uspokajające, Gaëtonie. Czy byłeś nieostrożny?

      – Gaët – powiedział cicho, podchodząc bliżej.

      – Jeszcze nie wiem, czy zostaniemy przyjaciółmi.

      Dotknął jej włosów, owijając ich pasemko wokół brudnego palca.

      – Zostaniemy. Możesz być pewna. A teraz ruszajmy.

      Gdy wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać z ziemi, w pierwszej chwili chciała odmówić, ale tego nie zrobiła. Wyszli z lasu i dotarli z powrotem do drogi, ponownie wtapiając się w tłum uciekinierów, który rozstąpił się tylko na tyle, by mogli się włączyć, i zamknął wokół nich jak zaciśnięta pięść. Isabelle jedną ręką trzymała się kurczowo Gaëtona, w drugiej ściskała rączkę walizki.

      Szli tak wiele kilometrów.

      Wokół nich dogorywały samochody. Łamały się koła ręcznych wózków. Ustawały konie i nie dawały się ruszyć z miejsca. Isabelle była coraz bardziej otępiała i zmęczona upałem, kurzem i pragnieniem. Obok niej wlokła się kobieta płacząca łzami czarnymi od kurzu. Po chwili została z tyłu, zastąpiona przez starszą panią w futrze pocącą się obficie i obwieszoną chyba całą biżuterią, jaką miała.

      Słońce pięło się coraz wyżej na niebie, prażąc niemiłosiernie. Dzieci płakały głośno, ich matki ciszej. Dokoła unosił się nieprzyjemny odór potu i niemytych ciał, ale Isabelle tak do niego przywykła, że już go nie czuła.

      Dochodziła trzecia po południu, najgorętsza pora dnia, kiedy dogonił ich oddział francuskich żołnierzy uzbrojonych w karabiny. Szli bezładnie, w beznadziejnym zobojętnieniu. Za nimi jechał czołg, zgniatając na miazgę dobytek porzucony na drodze. Na jego pancerzu kuliło się kilku żołnierzy, bladych, z nisko zwieszonymi głowami.

      Isabelle wyrwała się Gaëtonowi i przepchnęła przez ciżbę, pomagając sobie łokciami.

      – Idziecie w złym kierunku! – krzyknęła. Zaskoczyło ją ochrypłe brzmienie swojego głosu.

      Gaëton szarpnął jednego z żołnierzy za ramię tak mocno, że omal nie wepchnął go pod wolno pełznący czołg.

      – Kto walczy za Francję?

      – Nikt. – Żołnierz z przekrwionymi oczami potrząsnął głową. Isabelle ujrzała błysk metalu, gdy Gaëton przystawił mężczyźnie nóż do gardła. Ten spojrzał obojętnie i rzekł: – No, dalej. Zrób to. Zabij mnie.

      Isabelle odciągnęła Gaëtona. W jego oczach dostrzegła tak straszliwą furię, że aż się przeraziła. Widziała, że mógłby to zrobić, że bez wahania rozpłatałby tamtemu gardło. Otworzyli więzienia, pomyślała. Czy Gaëton był kimś więcej niż złodziejem?

      – Gaët? – zagadnęła.

      To go otrzeźwiło. Pokręcił głową, jakby chciał sobie w niej przejaśnić, i opuścił nóż.

      – Kto za nas walczy? – zapytał z goryczą, ocierając spocone czoło.

      – My będziemy – odrzekła. – Już wkrótce.

      Za nimi zatrąbił samochód. I jeszcze raz. Isabelle go zignorowała. Samochody przestały być uprzywilejowane na drodze, nieliczne, które wciąż miały paliwo, posuwały się zdane na łaskę i niełaskę piechurów, jak szczątki zatopionego statku w nurcie błotnistej rzeki.

      – Chodźmy. – Pociągnęła Gaëta za sobą, byle dalej od zdemoralizowanych niedobitków.

      Szli nadal, trzymając się za ręce, lecz wraz z upływem godzin Isabelle zauważyła w Gaëtonie zmianę. Odzywał się rzadko i już się nie uśmiechał.

      W każdym mijanym po drodze miasteczku tłum rzedniał. Ludzie odłączali się w Artenay, Saran, Poupry, z błyskiem desperacji sięgając do torebek, kieszeni i portfeli w nadziei, że ich pieniądze okażą się jeszcze coś warte.

      Isabelle i Gaëton szli dalej. Wieczorem zatrzymali się na nocleg w pobliskim lasku, a rano znowu ruszyli w drogę. Trzeciego dnia marszu Isabelle była odrętwiała z wyczerpania. Jej stopy pokryły się ropnymi pęcherzami, czyniąc każdy krok męczarnią. Odwodnienie przyprawiało ją o okropny, pulsujący ból głowy, a w żołądku ściskało z głodu. Kurz piekł w oczach, oblepiał gardło, tak że nieustannie kasłała.

      Chwiejnie minęła świeżo wykopany na poboczu drogi grób zaznaczony krzyżem z byle jak zbitych kijków. Potknęła się o coś – martwego kota – i zatoczyła


Скачать книгу