Słowik. Kristin Hannah

Читать онлайн книгу.

Słowik - Kristin Hannah


Скачать книгу
szczerząc zęby w uśmiechu. – Po prostu jestem zmęczony gadaniem o wojnie. A faktem jest, że kobiety na froncie są bezużyteczne. Waszą rolą jest wiernie czekać na nasz powrót.

      Oparł policzek na dłoni i zerkał na nią spod jasnej, opadającej na oczy czupryny. Ubrany w rozpinany blezer i luźne białe spodnie, wyglądał właśnie na tego, kim rzeczywiście był – studentem renomowanego uniwersytetu, nienawykłym do żadnego rodzaju pracy. Wielu mężczyzn w jego wieku rzucało studia i na ochotnika wstępowało do wojska. Ale nie Cristophe.

      Isabelle wspięła się na wzgórze i przeszła przez sad do trawiastego wzniesienia, gdzie zaparkował swego panharda z odkrytym dachem.

      Siedziała już za kierownicą i miała włączony silnik, gdy ukazał się Cristophe z pustym koszem piknikowym. Jego konwencjonalnie przystojna twarz była spocona.

      – Najlepiej rzuć go do tyłu – powiedziała z szerokim uśmiechem.

      – Nie będziesz prowadziła.

      – Wygląda na to, że będę. A teraz wsiadaj.

      – To mój wóz, Isabelle.

      – Cóż, by pozostać precyzyjną, a wiem, jak ważne są dla ciebie fakty, Cristophe, to wóz twojej matki. A ja uważam, że pojazd kobiety powinna prowadzić kobieta.

      Stłumiła uśmiech, gdy przewrócił oczami, mruknął „wspaniale” i nachylił się, żeby postawić kosz za siedzeniem Isabelle. Następnie poruszając się bez pośpiechu, by postawić na swoim, obszedł samochód od przodu i zajął miejsce pasażera.

      Ledwo zdążył zatrzasnąć drzwi, gdy wrzuciła bieg i wcisnęła gaz. Samochód wahał się przez moment, po czym wystrzelił naprzód, szybko nabierając prędkości i zostawiając za sobą kłąb dymu i kurzu.

      – Chryste, Isabelle, zwolnij!

      Przytrzymując jedną ręką słomkowy kapelusz, drugą zacisnęła mocniej na kierownicy. Prawie nie zwalniając, mijała kolejnych kierowców.

      – Chryste, zwolnij! – powtórzył, wyraźnie spanikowany.

      Przecież musiał wiedzieć, że go nie posłucha.

      – W dzisiejszych czasach kobieta może iść na wojnę – przemówiła, gdy gęstniejący ruch w Paryżu zmusił ją do zmniejszenia prędkości. – Mogłabym na przykład prowadzić ambulans. Albo pracować nad złamaniem tajnych szyfrów. Bądź oczarować wroga i nakłonić go do wyjawienia mi tajnych planów. Pamiętaj, że gra…

      – Wojna to nie gra, Isabelle.

      – Owszem, zdaję sobie z tego sprawę, Cristophe. Jeśli jednak do niej dojdzie, to mogę się na coś przydać. To chciałam powiedzieć.

      Na ulicy admirała de Coligny musiała gwałtownie zahamować, żeby nie zderzyć się z ciężarówką. Z muzeum Luwru wyruszał konwój, zmierzając w stronę Comédie Française. Ciężarówki były właściwie wszędzie, a umundurowani żandarmi kierowali ruchem. Wokół licznych budowli i pomników ustawiono osłony z worków z piaskiem, aby uchronić je przed atakiem, który wszakże nie następował, odkąd Francja przystąpiła do wojny.

      Dlaczego było tu tylu policjantów?

      – Dziwne – mruknęła, marszcząc brwi.

      Cristophe wyciągnął szyję, by zobaczyć, co się dzieje.

      – Wywożą skarby z Luwru – domyślił się.

      Isabelle dostrzegła lukę między pojazdami i przyśpieszyła. Po chwili parkowała już przed należącą do ojca księgarnią.

      Pomachała Cristophe’owi na pożegnanie i wbiegła do sklepu. Był długi i wąski, zastawiony wysokimi pod sufit regałami z książkami. Wraz z upływem lat ojciec starał się powiększyć zasoby, wstawiając do księgarni regały wolno stojące. W rezultacie tego „ulepszenia” powstał przedziwny labirynt. Można było w nim krążyć, zagłębiając się coraz dalej w czeluście sklepu. Na samym końcu stały książki dla turystów. Niektóre regały były dobrze oświetlone, inne znajdowały się niemal w półmroku. Nie sposób było doprowadzić oświetlenia do każdego zakamarka i niszy. Niemniej ojciec Isabelle doskonale wiedział, gdzie znaleźć każdą pozycję.

      – Spóźniłaś się – mruknął, podnosząc głowę znad zawalonego papierami biurka. Niedawno musiał mieć do czynienia z prasą drukarską, bo czubki palców były ubrudzone na grafitowo. Przypuszczalnie drukował jeden ze swych tomików poezji, których nikt nigdy nie kupił. – Wydaje mi się, że chłopcy są dla ciebie ważniejsi niż praca.

      Isabelle przycupnęła na taborecie przy kasie. W ciągu przemieszkanego z ojcem tygodnia nauczyła się mu nie sprzeciwiać, choć przychodziło jej to z dużym trudem. Postukiwała stopą ze zniecierpliwienia. Słowa, zdania – usprawiedliwienia – domagały się ujścia. Trudno było powstrzymywać się od powiedzenia mu, co czuje, lecz wiedziała, jak bardzo jej ojciec pragnie, by odeszła, więc trzymała język na wodzy.

      – Słyszysz to? – zapytał nieco później.

      Czyżby zasnęła?

      Usiadła wyprostowana. Nie dosłyszała kroków ojca, który stał teraz przy niej, marszcząc brwi.

      W księgarni rozlegał się dziwny dźwięk. Z sufitu opadał pył, regały lekko skrzypiały, co przypominało szczękanie zębami. Za oprawionymi w ołów szybkami okien wystawowych przemykały cienie. Setki cieni.

      Ludzie? Tak wielu naraz?

      Ojciec ruszył do wejścia. Isabelle zsunęła się z taboretu i poszła za nim. Gdy otworzył drzwi, zobaczyła biegnący całą szerokością ulicy tłum.

      – Co się dzieje? – wymamrotał ojciec.

      Isabelle przecisnęła się obok niego i wepchała w ludzką ciżbę.

      Jakiś mężczyzna wpadł na nią z taką siłą, że się zatoczyła, i pognał dalej, nie tracąc czasu na przeprosiny. Ludzie mijali ją coraz szybszym biegiem.

      – O co chodzi? Co się stało? – zapytała zdyszanego mężczyznę, który starał się wydostać z tłumu.

      – Niemcy zbliżają się do Paryża – odrzekł. – Musimy uciekać. Walczyłem w tamtej wojnie. Wiem, co mówię.

      – Niemcy w Paryżu? – parsknęła z niedowierzaniem. – To niemożliwe.

      Mężczyzna odbiegł, kołysząc się na boki i wymachując rękami.

      – Musimy jakoś dostać się do domu – powiedział ojciec, starannie zamykając drzwi księgarni.

      – To nie może być prawda – wybąkała.

      – Rzeczy najgorsze zawsze są prawdziwe – mruknął ponuro. – Trzymaj się blisko mnie – dorzucił i wmieszał się w tłum.

      Isabelle jeszcze nigdy nie widziała takiej paniki. Zewsząd słychać było zatrzaskiwanie drzwi, warkot silników, krzyki i nawoływania. Ludzie wrzeszczeli do siebie i wyciągali ręce, starając się utrzymać razem w tej ciżbie.

      Isabelle też pilnowała się, by być blisko ojca. Uliczne pandemonium spowalniało posuwanie się do przodu.

      Na peronach metra było pełno ludzi, pociągi nie jeździły, dlatego całą drogę musieli pokonać pieszo. Gdy w końcu dotarli do domu, zapadał wieczór, a ojcu tak mocno trzęsły się ręce, że nie był w stanie otworzyć bramy do kamienicy, w której mieszkali. Kiedy mu się to wreszcie udało, nie skorzystali z rozklekotanej windy, tylko wbiegli schodami na czwarte piętro.

      – Nie zapalaj światła – rzucił szorstko ojciec, otwierając drzwi.

      Isabelle weszła za nim do salonu, stanęła przy oknie, ostrożnie uchyliła zaciemniającą


Скачать книгу