Słowik. Kristin Hannah

Читать онлайн книгу.

Słowik - Kristin Hannah


Скачать книгу
kolumnach.

      Isabelle zuchwale ruszyła równo z nimi aż do ulicy Victora Hugo. Niemcy machali do niej jak turyści, a nie najeźdźcy, którzy dokonali podboju.

      – Mamo, nie pozwól cioci chodzić samej – poprosiła Sophie.

      – Cholera. – Vianne chwyciła córkę za rękę i pobiegła za siostrą. Dogoniły ją przy następnej przecznicy.

      Plac, zazwyczaj pełen ludzi, całkiem opustoszał. Tylko paru mieszkańców odważyło się zostać, gdy niemieckie pojazdy stanęły przed budynkiem merostwa.

      Pojawił się oficer, a przynajmniej Vianne uznała go za oficera, gdyż ostrym tonem zaczął wykrzykiwać rozkazy.

      Żołnierze okrążyli duży, brukowany plac, biorąc go niejako w posiadanie. Opuścili francuską flagę i zastąpili ją barwami Trzeciej Rzeszy: wielką czarną swastyką w białym kręgu na czerwonym tle. Kiedy ich flaga wzniosła się na szczyt masztu, żołnierze trzasnęli obcasami, wyrzucili w przód prawe ramiona i wrzasnęli „Heil Hitler!”.

      – Gdybym miała broń – wycedziła Isabelle – pokazałabym im, że nie wszyscy z nas chcieli się poddać.

      – Cicho – szepnęła Vianne błagalnie. – Przez ten twój ozór jeszcze stracimy życie. Chodźmy stąd.

      – Nie. Chcę…

      – Dosyć tego! – Vianne rozeźliła się nie na żarty. – Przestań ściągać na nas uwagę. Zrozumiano?

      Isabelle po raz ostatni spojrzała z nienawiścią na maszerujących żołnierzy, po czym pozwoliła Vianne odciągnąć się z placu.

      Skręciły z głównej ulicy w wąski zaułek, który prowadził do uliczki na tyłach sklepu modystki. Wciąż słyszały śpiew żołnierzy. Potem zaś padł strzał. I drugi. Ktoś przeraźliwie krzyknął.

      Isabelle stanęła jak wryta.

      – Ani się waż – syknęła Vianne. – Idziemy!

      Przemykały bocznymi ulicami, chowając się we wnętrzach bram, gdy tylko usłyszały głosy. Droga przez miasteczko zabrała im tym sposobem sporo czasu, ale w końcu dotarły do traktu, w milczeniu minęły cmentarz i wreszcie były w domu. Znalazłszy się w środku, Vianne szybko zamknęła drzwi na zasuwę.

      – Widzisz? – odezwała się natychmiast Isabelle, jakby tylko na to czekała.

      – Idź do swojego pokoju – powiedziała Vianne do Sophie, siląc się na spokój. Wolała, żeby córka nie słyszała tego, co zamierzała powiedzieć Isabelle. Potem zdjęła kapelusz i odstawiła pusty koszyk na zakupy. Ręce drżały jej ze zdenerwowania.

      – Przybyli tu z powodu lotniska – powiedziała Isabelle. Zaczęła nerwowo spacerować po pokoju. – Nie przypuszczałam, że stanie się to tak szybko, nawet mimo kapitulacji. Nie wierzyłam… Myślałam, że nasi będą walczyć, tak czy siak. Byłam pewna…

      – Przestań obgryzać paznokcie. Zaraz zaczną ci krwawić.

      Z długimi do pasa jasnymi włosami nieporządnie zaplecionymi w warkocze, z których wymykały się splątane kosmyki, i pokaleczoną, wykrzywioną z wściekłości twarzą Isabelle przypominała wariatkę.

      – Hitlerowcy już tu są, Vianne. W Carriveau. Ich flaga wisi na merostwie, tak jak na Łuku Triumfalnym i wieży Eiffla. Nie upłynęło pięć minut, odkąd tu są, a już padł strzał!

      – Wojna się skończyła, Isabelle. Tak powiedział marszałek Pétain.

      – Wojna się skończyła? Skończyła?! Przecież widziałaś ich tam, z karabinami, flagami i niemiecką butą! Musimy uciekać, Vi. Zabierzmy Sophie i wyjedźmy z Carriveau.

      – I dokąd pojedziemy?

      – Dokądkolwiek. Może do Lyonu. Do Prowansji. Jak się nazywała ta miejscowość w departamencie Dordogne, gdzie urodziła się mama? Brantôme. Mogłybyśmy odnaleźć jej przyjaciółkę, tę Baskijkę, jak jej tam było? Pani Babineau. Może by nam pomogła.

      – Przyprawiasz mnie o ból głowy.

      – Ból głowy to najmniejszy z twoich problemów – warknęła Isabelle, nerwowo przemierzając pokój.

      – Nie zrobisz niczego głupiego ani szalonego, rozumiesz?

      Isabelle jęknęła sfrustrowana i pomaszerowała na górę do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.

      Kapitulacja.

      To słowo utkwiło jej w głowie. Tej nocy, przewracając się bezsennie w łóżku w pokoju gościnnym, czuła się tak przygnębiona i zniechęcona, że nie mogła jasno myśleć.

      Czy jej przeznaczeniem było spędzić wojnę w tym domu? Czy jak bezwolna, posłuszna dziewczynka miała prać, sprzątać i wystawać w kolejkach po racje żywności? Czy miała się biernie przyglądać, jak nieprzyjaciel robi z Francją, co chce?

      Zawsze, odkąd pamiętała, czuła się samotna i sfrustrowana, lecz nigdy uczucia te nie były aż tak dojmujące. Tkwiła przykuta na wsi, bez przyjaciół i nie mając nic do robienia.

      O nie!

      Musi być coś, co mogłaby zrobić. Nawet tu i teraz.

      Trzeba ukryć cenne rzeczy, pomyślała.

      Tylko to przyszło jej do głowy. Niemcy zaczną rabować kosztowności, nie miała co do tego złudzeń, przeczeszą wszystkie domy w miasteczku i okolicy. Jej rząd, choć podszyty tchórzem, też to wiedział. Dlatego wywieziono skarby z Luwru i na ścianach słynnego muzeum zawieszono kopie dzieł sztuki.

      – Marny plan – mruknęła pod nosem, ale był lepszy niż nic.

      Nazajutrz Isabelle zabrała się do jego realizacji zaraz po wyjściu Vianne i Sophie do szkoły. Nie posłuchała siostry, która kazała jej iść do miasteczka po żywność. Nie mogłaby znieść widoku najeźdźców, a przez jeden dzień z powodzeniem można się obyć bez jedzenia. Przeszukała dom, otwierając wszystkie szafy, komody i szuflady, szperając pod łóżkami. Wszystkie wartościowe przedmioty ułożyła na drewnianym stole w jadalni. Było tego całkiem sporo. Koronki po prababce, srebrny komplet do przypraw – solniczka i pieprzniczka, ozdobny półmisek z limuzyjskiej porcelany z pozłacanym brzegiem, należący kiedyś do ciotki, kilka małych obrazów impresjonistów, duży obrus z cienkiej koronki z Alençon barwy kości słoniowej, kilka albumów fotografii, oprawna w srebrną ramkę fotografia Vianne, Antoine’a i malutkiej Sophie, sznur pereł matki, suknia ślubna Vianne, a to jeszcze nie wszystko. Isabelle zapakowała co mogła do obitego skórą na krawędziach drewnianego kufra, który następnie zaciągnęła po zdeptanej trawie do stodoły, krzywiąc się za każdym razem, gdy ciężka skrzynia uderzała o pień lub zgrzytała na kamieniach. Gdy dotarła z nią na miejsce, była zlana potem i ledwie dyszała.

      Stodoła okazała się mniejsza, niż zapamiętała. Strych na siano, niegdyś jedyne miejsce na świecie, gdzie czuła się szczęśliwa, był w rzeczywistości niskim, ciasnawym poddaszem, na które wchodziło się po chwiejnej drabinie. Przez szpary w dachu widać było wąskie fragmenty nieba. Ileż godzin spędziła tutaj, za jedyne towarzyszki mając książeczki z obrazkami i udając, że komuś na tyle będzie na niej zależało, by przyjść tutaj jej poszukać? Daremnie czekając na siostrę, która wiecznie gdzieś wychodziła z Rachel lub Antoine’em.

      Odsunęła od siebie to wspomnienie.

      Środek stodoły miał nie więcej niż dziesięć metrów szerokości. Pradziadek przeznaczył go na garaż dla automobili, kiedy rodzina miała jeszcze pieniądze. Obecnie stał tam jedynie stary renault. Po bokach walały się części traktorów, pokryte pajęczyną drewniane drabiny i zardzewiałe maszyny rolnicze.

      Isabelle zamknęła wrota i podeszła do auta.


Скачать книгу