Żal po stracie. Ewa Woydyłło
Читать онлайн книгу.znów tracimy, uczymy się wytrzymywać najpierw krótkie rozłąki, potem coraz dłuższe. I jeszcze dłuższe. Aż kiedyś nasze wołanie i niezgoda na rozłąkę nie zdołają przywołać Utraconego. Staniemy w obliczu straty Nieodwracalnej. Nie do odzyskania. Nie do odwrócenia. To będzie druga lekcja. Musimy ją odrobić, aby się dowiedzieć, że to też można przeżyć.
Razem z tymi ćwiczeniami odzyskiwania lub nieodzyskiwania strat obudzi się i zadomowi w duszy oraz w ciele skomplikowana świadomość, że na świecie jest wiele rzeczy, które nie istnieją wyłącznie dla nas ani z naszego powodu. Że oprócz Ja istnieją inne byty, jacyś Oni, a wśród nich ten On i ta Ona, bez których nie chcemy istnieć. Dowiemy się też i wielokrotnie upewnimy, że Oni mogą pewnego dnia oddalić się, zostawić nas i już nie powrócić. A mimo to będziemy istnieć.
We Francji mówi się partir c’est mourir un peu – oddalić się, odejść, to trochę umrzeć. Czy nie jest też odwrotnie? Umrzeć to trochę odejść, odjechać, oddalić się. Tyle razy słyszałam lub czytałam w zwierzeniach osieroconych osób, osób w żałobie: „Myślę, że gdzieś wyjechał”, „Wyobrażam sobie, że wybrała się gdzieś daleko, tak jak kiedyś, tylko na dłużej”. Niektórzy dodają: „W wyobraźni nadal z nim / z nią rozmawiam. Teraz, mimo osamotnienia, czuję, że jesteśmy bliżsi sobie niż kiedykolwiek za życia, tak jakby nareszcie zniknęły między nami wszelkie bariery. Wydaje mi się, a może wcale mi się nie wydaje, tylko naprawdę słyszę, jak mówi, co mam zrobić, jak postąpić. Opiekuje się mną naprawdę, czuję to cały czas”.
Mnie samej zdarzyła się niedawno dosyć dziwna rzecz. Opracowywałam do druku wybór audycji radiowych mojego męża, Wiktora Osiatyńskiego. Przez kilka tygodni redagowałam w komputerze spisane przez kogoś audycje. W czasie tej pracy towarzyszyło mi halucynogenne wrażenie, że nie czytam dialogów, tylko słyszę je tak, jakby mój mąż rozmawiał ze swoimi gośćmi gdzieś obok, blisko, tylko że poza zasięgiem wzroku, tak jak naprawdę było – przez radio. W tym osobliwym transie, gdy miałam jakieś redaktorskie wahania, przysięgłabym, że wyraźnie słyszałam, jak podsuwa mi „swoją” wersję tekstu. Zapisywałam. Odczytywałam na głos. Brzmiała bezbłędnie. Naprawdę tak, jakby zredagował ją sam autor audycji. Takie metafizyczne przeżycie.
Moc pamięci i wyobraźni jest potężna. Ludzie w żałobie odbierają sygnały niemal rzeczywistej obecności od tych, których utracili. Rozszyfrowują znaki zaklęte w przypadkowym stuknięciu zatrzaskiwanych przeciągiem drzwi lub spadających obrazów zawieszonych na zbyt słabych gwoździach. Albo – jak Jan Kochanowski – posyłają ku niebiosom błagania o takie sygnały. Oto jedno z jego poetyckich westchnień żałobnych, napisanych po przedwczesnej śmierci córeczki Orszulki:
Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest, lituj mej żałości,
A nie możesz li w onej dawnej swej całości,
Pociesz mię, jako możesz, a staw się przede mną
Lubo snem, lubo cieniem, lub marą nikczemną.[1]
Jan Kochanowski, Tren X
Obecność? Nieobecność? Co jest prawdą? Jeżeli ten, kto odszedł, jednak nadal jest, bo pozostawia ślady, o których tylu ludzi opowiada, to odszedł czy nie odszedł?
W gazetach puste miejsca obok nekrologów czasem zapełnia się sentencjami w rodzaju: „Nasi bliscy są z nami, dopóki o nich pamiętamy” lub „Najtrwalszym pomnikiem jest pomnik pamięci”, albo „Być może dla świata jesteś tylko człowiekiem, ale dla niektórych ludzi jesteś całym światem...”, czy też „Nie wszystek umrę...”[2] (to z Horacego). Czasem jakaś filozoficznie usposobiona redaktorka zamieści cytat z Mikołaja Gogola: „Gdyby nie było śmierci, życie nie wydawałoby nam się takie piękne”[3].
Wpisy te to ściągawki do ćwiczeń z ludzkiej żałoby. Zaczynają się w pierwszych chwilach życia i trwają nieprzerwanie do samego końca. Najpierw odkrywamy przerażenie, jakim napawa pauza w kołysaniu. Potem – jedno po drugim – przychodzą odkrycia kolejnych strat. Przeważnie pokazują nam miłosiernie, że można utracić cokolwiek, każdą rzecz, wszystko, ale na chwilę, po której utracone znów się pojawia. Każdego wieczoru światło znika, zapada noc. Ogarnia nas strach, czy światło jeszcze kiedyś rozbłyśnie. Co rano rozbłyska. Jaka ulga! I tak stopniowo coraz łatwiej godzimy się ze zmierzchami, odchodzeniem dnia, znikaniem słońca za horyzontem. Mama wychodzi z pokoju – z miejsca strach, rozpacz, płacz – po chwili mama powraca. Powtarza się to tak wiele razy, że strach już się nie odzywa, nawet gdy mama wydłuża chwile nieobecności. Aż uwierzymy, że powróci zawsze, że wystarczy zawołać, zapłakać. Do czasu. Pewnego dnia żaden płacz już jej nie przywoła.
To trzecia lekcja w szkole życia. Uczy nas oswajania strat i poznawania gorzkiego smaku sieroctwa. A przy okazji jeszcze tego, że strata stracie nierówna. Gdy jest wielka, żal też jest wielki. Gdy mała, żal bywa takim sobie żalikiem. Strata nie chwilowa, tylko wieczna, okrywa żałobą. Strata przejściowa – niecierpliwi. Dopiero co słyszałam o dziewczynce, którą codziennie odwoził do szkoły dziadek. Pod koniec wakacji jednak dowiedziała się, że od września jakaś miła pani Tereska będzie odwozić ją do szkoły, bo dziadek już nie może. Wyręczy też mamę, żeby ta mogła na czas zdążyć do pracy. Dziewczynce świat runął na głowę. Wszyscy dorośli w rodzinie przerazili się jej gwałtowną reakcją. „Nie będę chodzić do szkoły z żadną panią Tereską! W ogóle już nigdy nie będę chodzić do szkoły!”, krzyczała.
Tragedia. Wielka strata. Od czego to zależy? Czy można było inaczej zawiadomić dziewczynkę o nowym planie? Zapewne tak. Ale również nie bez znaczenia jest to, co się stanie teraz. Kto i jak pomoże dziewczynce przejść przez tę stratę? Można różnie. Można tak, że do końca życia będzie źle znosić zmiany. Że będzie jej trudno komukolwiek zaufać, zawierzyć, mieć jakąkolwiek pewność stałości. A można inaczej, tak by tragedia zmieniła się w oczekiwanie i zaciekawienie, może nawet w obietnicę. I wtedy pani Tereska gładko stałaby się przewoźnikiem, dziadek zaś mógłby doskonale wejść w nową rolę, na przykład partnera do warcabów po niedzielnych obiadach albo instruktora przy budowie karmnika dla ptaków. O ile znam małe dziewczynki, sądzę, że takie rozwiązanie każdej by się bardzo spodobało.
Wielka strata czy mała strata?
Choć strata może się w pierwszej
chwili wydawać wielka, niekiedy po pewnym czasie
staje się coraz mniej warta żalu.
Właśnie, od czego zależy indywidualne przeżywanie straty jako wielkiej lub jako niewielkiej? Pytanie ważne, ponieważ każdy, nawet bez wielkiego doświadczenia, niewprawiony w klasyfikację strat, od razu odpowie, że wielka strata wywoła wielki żal, mała zaś niewielki. Że żal niewielki łatwiej przejść, natomiast wielki może odebrać radość życia na długo, niekiedy na zawsze. Może nawet człowieka zabić.
Niedawno przeczytałam światowy bestseller Homo deus. Krótka historia jutra Yuvala Noaha Harariego, jednego z najciekawszych myślicieli XXI wieku. Ogólne przesłanie książki jest tak optymistyczne, że jej autora spotyka mnóstwo oskarżeń o szalbierstwo intelektualne. Zarzuca mu się, że ukazuje zdarzenia historyczne jako wielokrotnie bardziej dotkliwe niż nieszczęścia i straty przeżywane przez pokolenia współczesne. Czytałam to dzieło, nie bacząc na krytykę, tylko odwołując się do tego, co sama wiem o historii, co widziałam na własne oczy wcześniej i co widzę obecnie w moim fragmencie świata. Zresztą ja też pisałam trochę podobnie, na przykład w książkach o depresji lub o pamięci, że sami sobie często odbieramy pogodę ducha, idealizując przeszłość lub rozpamiętując życie pod kątem doznanych strat i krzywd, zamiast doceniać i świętować dary, jakie zsyła nam los. Profesjonalnie, ale również prywatnie, wyznaję wiarę w ludzkiego ducha, dzięki któremu można (i trzeba) poradzić sobie ze wszystkim.