Żal po stracie. Ewa Woydyłło
Читать онлайн книгу.i unieważnić znaczenie przesądu, jakoby o wartości mężczyzny świadczyć miał męski potomek, a o wartości człowieka jego płeć. Przecież tamtemu ojcu nie mogło chodzić o przekazanie tronu... (A zresztą, na tronach zasiadały przecież także królowe i caryce, a nawet raz, podobno, zdarzyła się papieżyca).
Patrząc na to z dystansu, a przede wszystkim z pozycji nieposiadania takiego ojca, trudno wręcz uwierzyć, że jakiś archaiczny przesąd mógł do tego stopnia zdewastować czyjeś wyobrażenie o sobie. Jakimi drogami powinna podążać terapia skrzywdzonej w ten sposób dziewczyny i kobiety? Jak ją przekonać, żeby rojenia ojca uznała za głupie i staroświeckie? Problem polega na tym, że musiałaby automatycznie go zlekceważyć. Jak to, a czwarte przykazanie? Ula czuła się fatalnie, myśląc źle o ojcu. Nie pomagały opinie nie tylko terapeutów, ale również całej grupy terapeutycznej. Ba, nawet opinie jej dwu starszych sióstr i matki, stojących za nią murem. Ula wiedziała, że ojciec był niemądry. Ale żal jej było, że nie był tatą fajnym, kochającym, dobrym. I to był jej największy żal, żal za ojcem, którego nie miała. Beznadziejna sprawa.
Ula była naprawdę „dobrym dzieckiem”. Paradoksalnie jednak „dobre dzieci” mają trudniej. Lepiej by było, gdyby rodzic, który okazuje się krzywdzicielem, nie miał u dziecka autorytetu. Wtedy zanegowanie rodzica byłoby łatwiejsze. Errare humanum est – maksyma ta dotyczy oczywiście również rodziców. To truizm, że błędy i niegodziwości popełniają od czasu do czasu idole, bożyszcza, guru i wcielenia wszelkich cnót. Moje największe rozczarowanie przeżyłam wtedy, gdy pewnego dnia dowiedziałam się o małości pewnego znanego autorytetu i wzoru moralnego. Za jego prawość, jak się okazało rzekomą, kiedyś skoczyłabym w ogień. Aż nagle otrzeźwiałam. Od tamtej pory za niczyją prawość w ogień już nie skoczę.
Takie rozczarowanie zostawia na zawsze wyrwę w wyobrażeniu o świecie i ludziach. Często staje się przyczyną głębokiego cierpienia egzystencjalnego. Jak tu dalej żyć, gdy już nie można ufać nawet świetlanym ideałom? Chyba po prostu nie warto – skoro kłamcą i krętaczem okazał się tamten nieskazitelny autorytet. Czy w tym świecie są w ogóle niekłamcy? Co z miłością? Co z przyjaźnią? Jak teraz żyć? Czy cokolwiek ma jeszcze sens?
W momentach rozczarowań jest na to tylko jedna odpowiedź: nie ma. I to właśnie potwornie boli. Niby nic wymiernego nie tracisz, a cierpisz, jakby spalił ci się dom – twoje bezpieczne miejsce na ziemi. Tak będzie wyglądał koniec świata.
Może ktoś potrafi umniejszać wagę takich cierpień i nie traktować ich serio. Zapewniam jednak, ból egzystencjalny jest tak dojmujący, że można naprawdę stracić chęć życia. Najtrudniejsze do wykorzenienia są przekonania nieracjonalne, w szczególności dotyczące własnej osoby. Tożsamość, zanim okrzepnie, podlega niezliczonym wpływom; a poza tym, gdy już się ustabilizuje i utrwali, to wcale nie znaczy, że będzie dojrzała i rozumna już na zawsze. Tożsamość nie dojrzewa oddzielnie, tylko razem z człowiekiem. A ten, gdy wmówi mu się coś niemądrego, gdy jakiś ważny autorytet ogłosi, że człowiek ten jest nic niewart, to może mu złamać życie. Więc autorytety, owszem, niech sobie będą jak znaki drogowe. Ale moje i twoje poczucie wartości nie powinno zależeć od niczego i nikogo innego, tylko od własnego zdrowego rozsądku. W jednym z wywiadów terapeutka Anna Dodziuk mówiła o tym, jak pomaga swoim klientom poradzić sobie z negatywnymi skryptami z dzieciństwa: „Na różne sposoby w miejsce negatywnych zapisów staram się «wgrać» inne. Jednym z nich jest «krytyczne podważenie» niekwestionowanego od lat myślenia o sobie i przeciwstawienie mu opinii otoczenia”[7].
Ja też uważam, że unieważnić zapisane w pamięci niedobre „skrypty” pomogą nam najlepiej dobrzy i rozumni ludzie. Ula sama nie była w stanie nazwać po imieniu zła, jakie wyrządził jej ojciec. Gdy jednak usłyszała od całej grupy, od kilkunastu osób po kolei, z jakim oburzeniem i gniewem słuchali jej wspomnień z dzieciństwa, jak im się zrobiło jej żal i jak dobrze ją rozumieją, dostrzegła dla siebie szansę, że może w siebie uwierzyć i siebie zaakceptować. Powinna z takimi ludźmi jak najwięcej przebywać. To było dla Uli najważniejsze zalecenie terapeutyczne na zakończenie pobytu na leczeniu.
Pozytywny obraz siebie nie tylko jest motorem aktywności, aspiracji i dążeń, a więc w dalszym planie także sukcesów. W sensie psychologicznym staje się tarczą ochronną przed pokusami autodestrukcji. Co ważniejsze, chroni również przed cierpieniami zadawanymi sobie samej – a te najbardziej podważają sens życia. Najtoksyczniej działa użalanie się nad sobą, przeradzając się łatwo w permanentny, nawykowy syndrom ofiary. Mechanizm, który je uruchamia i może utrwalić się w postaci przewlekłego negatywizmu, jest dość przewrotny. Mianowicie, niby osoba przyjmuje do wiadomości, że cierpienie jest naturalną częścią życia, ale uważa jednocześnie, że wybiera ono specjalnie ją. Na tym polega negatywizm. Nie myśli się, że w ogóle bywa ciężko i trudno w życiu, lecz że tobie jest wyjątkowo ciężko, ciężej niż wszystkim innym. Jest to jak wyrok skazujący. Bez prawa apelacji. Gorzej być nie może. Zostałaś skazana na bycie nieszczęśliwą. Masz zawsze gorzej niż inni. Cierpisz najbardziej na świecie.
A tymczasem wszystko, co cię spotyka, już kiedyś spotkało innych ludzi.
Nihil novi sub sole.
Moje lekcje żałoby
Od pierwszych chwil mego istnienia
spotykały mnie straty trudne
do wyobrażenia, nieodwracalne.
Przemówiła do mnie już dawno oczywistość łacińskiej maksymy, którą zakończyłam poprzedni rozdział. Zafrapowały ukryte w niej nuty ironii i przestrogi. I natychmiast zareagowałam przekorą. Jak to nic nowego pod słońcem. A ja? A to, co spotyka mnie? Moją mamę? Co spotkało moją całą rodzinę? Co ta upiorna wojna, z którą równocześnie, niemal co do godziny, przyszłam na świat, zrobiła wszystkim Polakom, Żydom, Cyganom i tylu innym ofiarom? To też „nic nowego”? Czy to znaczy, że to samo już ktoś kiedyś przeżywał? Przecież to niemożliwe! Tylko nas to spotkało, tylko mnie. Nieprawdopodobne, aby już kiedyś taka sama szatańska robota unicestwiła tyle milionów ludzi.
Nie pamiętam, kiedy dokładnie o tym pomyślałam w taki właśnie sposób. Ale czy to ważne?
Faktem jest, że od pierwszych chwil mego istnienia spotykały mnie straty trudne do wyobrażenia, nieodwracalne. Wcale się teraz nie dziwię, że żałoby nauczyłam się szybciej niż mowy, niż składania liter. W swoim losie i w losie mojej matki widziałam zmaganie: da się wytrzymać czy się nie da? Dało się. Jako dziecko nie zdawałam sobie oczywiście sprawy, jak stoickie lub jak bohaterskie było nasze przetrwanie. Może dlatego, a raczej na pewno dlatego, że prawie wszyscy ludzie, wszystkie dzieci, z którymi się bawiłam i chodziłam do szkoły, miały podobny los. A mimo to płaczu i żalu było w naszym dzieciństwie akurat tyle, ile przydarza się normalnie dzieciom. Ktoś płakał, gdy spadł z roweru, nie zdał do następnej klasy albo zgubił pieniądze na nowe książki. Ja płakałam nad Chatą wuja Toma i wtedy, gdy mając jedenaście lat, zakochałam się w studencie, który prosił, żebym przemycała jego liściki do pewnej ślicznej maturzystki w mojej szkole. Płakałam z żalu, że już nigdy niczym się nie ucieszę, gdy moja najlepsza koleżanka pod koniec podstawówki przeniosła się do innego miasta. Te straty opłakiwałam. A tamtych, które splotły mój los z wojną, jakoś nie. Coś przeczuwałam, ale może podświadomie dokonywałam wyboru, aby nie godzić się całkowicie z tym, że nie ma większej nieodwołalności niż śmierć. Akurat w moim przypadku te śmierci, które mnie osobiście dotknęły, odbywały się bez mojej obecności. Dowiadywałam się o nich, na przykład o śmierci Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (którego czciłam jak swego osobistego Archanioła) albo o tym, że dawno temu umarła Maria Skłodowska-Curie, napawająca dumą patronka mojej szkoły, a więc, na całe życie, moja osobista. Krótko mówiąc, przyjmowałam do wiadomości te fakty, ale nie przeżywałam śmierci osób, których nie znałam, jako swojej