Syreny. Anna Langner
Читать онлайн книгу.biegnę, taszcząc ogromną walizkę, i wpadam mu w ramiona. Widujemy się tylko w wakacje, ale wcale nie czuję skrępowania. Wujek zabiera mi bagaż z rąk, choć upieram się, że poniosę go sama. Ruszamy w stronę parkingu, a on zaczyna opowiadać lokalne ploteczki i zdradza, że planuje rozpocząć jeszcze jeden biznes, tym razem związany z frytkami i kebabem. Mogłam się tego po nim spodziewać – nigdy nie spoczywa na laurach, mimo że interes z lodami, naprawa aut i dorywcze zajęcia jego żony przynoszą całkiem niezły zarobek.
– Lucyna narobiła masę pierogów – mówi, nadal się uśmiechając, i ładuje moje rzeczy do swojego wysłużonego seata.
– Z serem? – pytam z nadzieją, bo co jak co, ale to danie wychodzi cioci popisowo.
– Pewnie, że z serem. Dobrze wie, że to twoje ulubione! Już nie może się ciebie doczekać. A jak tam rodzice?
Wzdrygam się, gdy słyszę to pytanie. Wujek zadaje je co roku, a ja zawsze odpowiadam tak samo.
– Wiesz, jak jest. Każdy ma masę spraw na głowie. Ojciec bierze nadgodziny, a mama nie wyrabia w pracy. Dzieciaki w podstawówce potrafią nieźle zszargać nerwy. Z kolei ja mam dużo nauki, no i pracuję dorywczo. Ale odwiedzam ich, jak tylko mam czas.
Czyli na święta – dodaję w myślach, bo w życiu nie odważyłabym się przyznać do tego głośno.
Nie chcę łamać wujkowi serca. Może tutaj, w Burzewie, wartości rodzinne mają większe znaczenie. Ale nie w stolicy. A przynajmniej nie w naszym domu.
Moje stosunki z rodzicami są poprawne, choć może określiłabym je wręcz jako obojętne. Wydaje mi się, że to gorsze niż ciągłe kłótnie czy rodzicielska nadopiekuńczość… Gdyby matka i ojciec suszyli mi o coś głowę, wydzwaniali, pytali, jak mi idzie na studiach, dociekali, czy czasem nie imprezuję zbyt intensywnie, to przynajmniej miałabym poczucie, że się o mnie martwią. Oni tymczasem żyją własnym życiem i chyba są szczęśliwi, że w końcu się wyprowadziłam i jakoś sobie radzę.
Koleżanki z akademika zazdroszczą mi „wyluzowanych starych”. No cóż, ja zazdroszczę im rodziców „wiecznie trujących dupę”.
Na szczęście wujek nie wypytuje o szczegóły. Odpala swoje stare auto i znów zaczyna opowiadać o Burzewie, nowych smakach lodów, turystach i cenach w sezonie. Gdy moszczę się na wygodnym siedzeniu i spoglądam na znajomą okolicę, w końcu odnajduję spokój, którego przez te dziesięć miesięcy tak mi brakowało. Mimo że mój prawdziwy dom jest setki kilometrów stąd, wiem, że właśnie znalazłam się we właściwym miejscu i o właściwej porze, a ci, którzy pozostali w Warszawie, powinni mi teraz bardzo zazdrościć.
***
Po dotarciu na miejsce zamieniam z ciotką kilka słów, zjadam jej niesamowite pierogi, a potem padam na łóżko i zasypiam wykończona podróżą. Choć ostatni raz nocowałam tutaj w minione wakacje, od razu czuję się jak u siebie. Wnętrzne pokoju wygląda dokładnie tak jak rok temu, a ciocia zostawiła nawet zasuszony bukiet polnych kwiatów, które zerwałam, będąc tutaj ostatnim razem. Łóżko nadal skrzypi, a sprężyny materaca wciąż wystają w kilku miejscach, ale to i tak moje ukochane miejsce do wypoczynku. O wiele lepsze niż nijaki pokój w akademiku.
Odpoczynek bardzo mi się przyda, bo obiecałam wujkowi, że jutro cały dzień popracuję w lodziarni, choć proponował, abym odpuściła sobie przez parę dni i zaczęła pracę dopiero od nowego tygodnia.
Nie żebym miała ochotę urabiać się po łokcie. Po prostu muszę odreagować cały ten warszawski stres. Chcę przestać myśleć o studiach, pracy na zaliczenie i po prostu sprzedawać lody, obserwując uśmiechniętych klientów.
Noc mija szybciej, niż sądziłam – ledwo zamknęłam oczy, już nastał nowy dzień. Tak więc teraz jestem tutaj, w małej blaszanej puszce, w której jest pewnie jakieś pięćdziesiąt stopni Celsjusza, i zaczynam żałować swojej decyzji o pójściu do pracy.
Gdy zbliża się koniec zmiany, mam już serdecznie dosyć lodów i turystów, którzy nigdy nie mają drobnych. Spędziłam w budce długi gorący dzień i chyba odzwyczaiłam się od stania za ladą, bo mam wrażenie, że moje nogi ważą tonę.
Razem ze mną na zmianie jest jeszcze Zuzka – miejscowa dziewczyna, która zamiast pracować, woli przeglądać Instagram. Wujek zatrudnił ją do pomocy, bo roboty jest sporo, a ona bardzo potrzebuje pieniędzy. Problem w tym, że prawie wszystko muszę robić sama. Po tych ośmiu godzinach nie mam nawet sił iść na plażę, by zobaczyć zachód słońca.
Wzdycham, przeklinając mój kiepski początek wakacji, a potem żegnam się ze swoją współpracownicą, która odpowiada mi mruknięciem, bo nadal jest wgapiona w ekran telefonu.
Dochodzi osiemnasta, a ja wracam do domu wujostwa zła na cały świat. Pcham rower wyboistą ścieżką, bo oczywiście od budki z lodami do celu dzielą mnie jakieś dwa kilometry. Słońce jest już nisko, ale nadal mocno pali skórę. Odgarniam włosy, które przylepiły mi się do czoła. Potrzebuję prysznica i odpoczynku, a każdy mięsień w moim ciele daje mi o tym boleśnie znać. Spocona i wściekła muszę wyglądać jak milion dolarów, nie ma co.
Ciasne szorty uwierają mnie w tyłek i obstawiam, że to wszystko przez lody, którymi ukradkiem się dziś zajadałam. Nawet cykanie świerszczy, w które zawsze lubiłam się wsłuchiwać, dziś ani trochę mnie nie uspokaja. Obrzucam wściekłym wzrokiem urokliwą okolicę, szumiące drzewa i wysoką trawę.
Miałam się relaksować, do cholery, a jestem zmęczona tak samo jak w ciągu roku akademickiego! Nie taki był plan!
Jakby tego było mało, zauważam pod nogami żarzący się niedopałek. Rozwścieczona wdeptuję go w ziemię.
Jaki debil wywala niedogaszonego papierosa wprost w wysuszoną trawę?!
Normalnie pewnie przeklęłabym po cichu i zapomniała o sprawie, ale nie dziś. Dziś wszystko działa mi na nerwy, a w szczególności ludzie, którzy myślą, że mogą tutaj bezkarnie śmiecić. Ten wyrzucony niedopałek jest iskrą, która zapala mój i tak już dzisiaj krótki lont cierpliwości.
Spoglądam przed siebie i dopiero teraz ich widzę. Trzech mężczyzn kilkanaście metrów przede mną. Wyglądają na pogrążonych w beztroskiej rozmowie i jest w nich coś takiego, że od razu biorę ich za turystów, a nie za miejscowych.
– Który z was to frajer od niedopałka?! – wydzieram się w ich kierunku.
Patrzę na wysokie, dobrze zbudowane ciała, bo nawet z tej odległości widzę, że mężczyźni są wysportowani. Przymykam oczy i zaczynam żałować, że się odezwałam. Jestem zła, zmęczona i wyglądam koszmarnie. Ostatnie, na co mam ochotę, to kłótnie z turystami.
Najwyższy z mężczyzn się odwraca, a pozostali dwaj są tak zajęci rozmową, że pewnie nawet nie usłyszeli mojego wołania.
– Do mnie mówisz? – pyta zdziwiony, unosząc brwi.
Ma doskonałe brwi, doskonałe ciało i doskonałe wszystko. Nie muszę stać blisko, by to zauważyć. Nawet z odległości paru metrów widzę jego muskularne ramiona, które napinają się, gdy krzyżuje ręce na piersi. Przejeżdżam wzrokiem po jego twarzy – kilkudniowy zarost i trochę przydługa potargana czupryna ciemnych włosów, wakacyjna opalenizna. Do tego luzacki zadziorny uśmiech i buńczuczne spojrzenie ciemnych oczu.
Szczerze mówiąc, nie przepadam za mężczyznami, którzy wyglądają jak z katalogu luksusowej marki odzieżowej – nudni, bez wyrazu, w idealnie wyprasowanych koszulach. On jest inny. Jego nonszalancja bije po oczach. To ktoś, kto wie, że nie musi starać się wyglądać świetnie, bo zawsze tak wygląda, niezależnie od tego, co na siebie włoży. Jest idealny, ale to nie ma znaczenia, bo jeśli to on wywalił niedopałek, właśnie na nim planuję wyładować swoją całodniową frustrację.
–