Złote sidła. Джеймс Оливер Кервуд
Читать онлайн книгу.rzekłbyś, cofały się gdzieś w głąb niebios, w zaświaty, coraz dalej od naszej ziemi.
To stopniowe znikanie gwiazd, które Filip obserwował zawsze z równym zainteresowaniem, jest jednym z najosobliwszych fenomenów w tych podbiegunowych okolicach. Wydaje się, jak gdyby setki tysięcy rąk niewidzialnych przesuwało się po sklepieniu niebieskim, gasząc je po kolei – najpierw najsłabiej świecące, potem jaśniejsze i większe. Aż wreszcie ciemność zapadła zupełna, dopiero w jakieś pół godziny później ponad tą przepastną ciemnością wstawała zorza północna.
Kiedy ziemię zaległy nieprzeniknione ciemności, Filip poczuł, że lęk znów go ogarnia. Może właśnie Bram czekał, aby go napaść znienacka? Przy blasku ogniska spojrzał na zegarek: była godzina czwarta rano. Zagasił ognisko i wdrapał się z powrotem na drzewo. Bram się nie zjawiał.
Wreszcie wstała szara jutrzenka.
Filip zszedł znowu z drzewa i już po raz trzeci rozniecił ogień, aby sobie przyrządzić śniadanie. Zagotował podwójną porcję kawy. O siódmej rano był już gotów do dalszej drogi, zdecydowany ścigać dalej owego zagadkowego człowieka. Nie ma co mówić: Bram stracił tej nocy znakomitą sposobność, by pozbyć się raz na zawsze swego prześladowcy. A co więcej, uciekając, sam wskazywał mu drogę wiodącą do odkrycia tajemnicy owych złotych włosów. Wszystko zatem składało się po myśli ścigającego.
Filip ruszył w drogę, posuwając się wzdłuż brzegu lasku. Po jakichś trzydziestu minutach marszu doszedł do miejsca, gdzie w nocy rozegrała się ostatnia walka wilków z karibu. Ścigane zwierzę upadło w odległości pięćdziesięciu jardów od zarośli. W promieniu dwudziestu stóp śnieg był zupełnie wydeptany kopytami karibu i łapami wilków. Czerwone plamy krwi dookoła; po śniegu walały się obgryzione kości i płaty skóry – jedyne resztki pozostałe po wspaniałym zwierzu.
Można było jeszcze dojrzeć miejsce, w którym Bram odpiął swe narty i położył je na śniegu. Odciski jego butów mieszały się ze śladami wilczych łap. Bram przyszedł widocznie jeszcze na czas, by uratować dla siebie najlepszy kąsek – udo karibu. I tylko gwiazdy spoglądały z góry na tę biesiadę wygłodniałej hordy, co pożarła niemal wszystko oprócz wnętrzności. Spoglądały też na Brama, który na miejscu musiał nasycić swój głód, pozostawiając tylko odpadki. Na białej karcie śniegu można to było wszystko wyczytać z całą dokładnością, jak z książki. I teraz dopiero Filip uświadomił sobie w całej pełni, jakiego okropnego niebezpieczeństwa udało mu się uniknąć.
Ale na białej karcie śniegu wyczytał jeszcze coś więcej. Oto Bram miał ze sobą sanki, na które załadował pozostałą resztę karibu. Oglądając ślady na śniegu, Filip mógł stwierdzić, że sanki były typu „votapanask”, znacznie jednak dłuższe i szersze. Reszty można się było domyśleć z łatwością. Kiedy cała horda już najadła się do syta, Bram zaprzągł wilki do sanek i puścił się w dalszą drogę, prosto na północ, poprzez pustkowia Barrenu. Trzeba było tylko iść za jego śladem.
Filip nazbierał suchych gałęzi. Rozpalił duży ogień i przyrządził sobie zapas żywności wystarczający na sześć dni. Postanowił przez trzy dni iść za śladem Brama poprzez te straszne pustkowia Barrenu, nie zbadane dotychczas przez nikogo. Iść jeszcze dalej, nie mając sanek, byłoby prostym szaleństwem. Zatem przez trzy dni będzie go ścigał; trzy dni pozostanie mu na powrót. Ale nawet i taka krótka ekspedycja była niesłychanie ryzykowna. Było to po prostu igranie ze śmiercią, bo nad głową Filipa wisiała najstraszniejsza ze wszystkich gróźb – groźba burzy śnieżnej.
W chwili, kiedy wyruszył w drogę, wytyczając dokładnie kierunek za pomocą busoli, poczuł pewien lęk. Dzień był szary i ponury. Jak daleko okiem sięgnąć – jedna płaszczyzna śnieżna, sięgająca aż po krańce horyzontu.
Już po godzinie marszu Filip znalazł się wśród absolutnej pustki i milczenia. Zniknęły ciemne zarysy owego lasku, z którego wyruszył w drogę. Sklepienie niebios ciążyło nad nim, niby ciężkie wieko ołowianej trumny. Niejeden dostawał nagłego obłędu, nie mogąc znieść długo tego przytłaczającego szarego całunu niebios.
I jemu już ta samotność dawała się coraz bardziej we znaki. Z całym wysiłkiem woli posuwał się wciąż naprzód, jakkolwiek coś go ciągnęło wstecz, jakkolwiek miał coraz większą ochotę zawrócić z tej drogi. Nigdzie ani jednego drzewa, ani krzaczka nawet. Pustka zupełna i tylko po niebie nisko przewalały się szare chmury, ciągnące z północy i ze wschodu. A sklepienie niebios wydawało się tak nisko zawieszone, że wystarczyło – zda się – rzucić kamykiem, by je dosięgnąć.
Za pomocą busoli, w ciągu dwóch godzin sprawdzał aż sześć razy kierunek swej drogi, wiodącej śladami pozostawionymi przez Brama. Ślady te prowadziły prosto na północ, bez najmniejszego schodzenia w bok. A przecież Bram mógł się tylko orientować własnym instynktem. I mimo to nie zboczył. Ani na metr.
Po upływie dalszej godziny Filip skonstatował, że Bram musiał zatrzymać się na pewien czas z sankami, nie wyprzęgając jednak wilków. Po prostu zszedł tylko z sanek, nałożył narty i biegł piechotą za sankami. Wnioskując ze śladów pozostawionych przez narty, doszedł do przekonania, że Bram pędził, robiąc olbrzymie susy, także z łatwością mógł przebyć sześć mil w tym samym czasie, w jakim on sam zaledwie zdąży zrobić cztery.
Była godzina pierwsza w południe, kiedy Filip zatrzymał się celem zjedzenia obiadu. Według jego obliczeń uszedł piętnaście mil. Kiedy zabrał się do jedzenia, opadły go ponure myśli. Skoro Bram zabrał ze sobą na drogę spory zapas mięsa, to widocznie z tą myślą, aby nie zabrakło pożywienia dla niego i dla hordy wilków w ciągu tej długiej podróży wśród rozległych pustkowi Barrenu. Bram, sunąc szybko na saniach, zdoła w ciągu trzech dni przebyć około stu pięćdziesięciu mil. Tymczasem on w tym samym czasie nie potrafi zrobić więcej, aniżeli trzecią część tej drogi.
Aż do godziny trzeciej po południu szedł bez zatrzymania się śladami Brama. Maszerowałby jeszcze dłużej, gdyby nie to, że zaczął padać gęsty śnieg, uniemożliwiający posuwanie się naprzód. Widząc, że zawierucha śnieżna nie ustaje, postanowił zbudować sobie schronienie, w którym mógłby spędzić noc.
Wiedział, biorąc przykład z Eskimosów, jak się do tego zabrać. Wyszukał duży zwał twardego zmarzniętego śniegu i zaczął w tym zwale, od strony osłoniętej od wiatru, za pomocą małej siekierki, jaką miał za pasem, wybijać wąski tunel. Łopatę zastąpiły mu narty, którymi wyrzucał z tunelu wyrąbany śnieg. Kiedy tunel ów, szeroki na dwie stopy, był już dość długi, by mógł się wcisnąć do wnętrza, zaczął wewnątrz wyrąbywać ściany, żeby stworzyć sobie rodzaj małego pokoiku, na tyle obszernego, aby móc w nim rozstawić swe polowe łóżko. Pracował niemal przez godzinę. Z prawdziwym zadowoleniem i radością spojrzał po ukończeniu pracy na ten swój „dom”, do którego nie mógł dotrzeć ani mróz, ani zawieja śnieżna.
Miał przy sobie mały zapas suchego drzewa na podpałkę, łatwopalnego, bo sporządzonego z gałązek świerkowych. Miał też długi kij, na końcu którego powiesił swój czajnik napełniony śniegiem. Pełen otuchy rozpalił ogień, poświstując przy tym wesoło. Tymczasem zapadł szybko zmrok zupełny, niby czarna nieprzenikliwa zasłona. Ani jednej gwiazdki na niebie. W odległości dwudziestu kroków nie można było nic odróżnić, nawet śniegu.
Kiedy zjadł kawał wędzonki z plackiem owsianym, wypił gorącą herbatę i zapalił fajeczkę, wydobył z kieszeni ową złocistą siatkę. Przy gasnącym już ognisku wpatrywał się w te włosy, lśniące niby drogocenny metal. Schował je, kiedy dogasały ostatnie iskierki.
Otoczyły go nieprzeniknione ciemności. Po omacku zakrył wejście do tunelu płótnem swego służbowego przenośnego namiotu. Potem wyciągnął się wygodnie na składanym łóżku. Od chwili, gdy rozstał się z Piotrem Breault, nie czuł się tak wygodnie. Ubiegłej nocy przecież w ogóle