Złote sidła. Джеймс Оливер Кервуд

Читать онлайн книгу.

Złote sidła - Джеймс Оливер Кервуд


Скачать книгу
otworze tunelu ukazała się ogromna głowa, pokryta zwichrzonymi kudłami… Oczy jego spotkały się z oczami Brama Johnsona.

      Rozdział VII. Filip kapituluje

      W ciągu swej dwuletniej służby w policji Filip nauczył się nie dziwić niczemu.

      Było to jednak dla niego niezwyczajną i gwałtowną emocją, kiedy tak niespodziewanie zetknął się oko w oko z człowiekiem, którego ścigał.

      Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą. Pomyślał, że gdyby Bram przyszedł tu z postanowieniem zabicia go, mógłby zrobić to natychmiast, korzystając z okazji, że przeciwnik śpi. Zauważył też, że zniknęła jego strzelba, którą wieczorem podparł zasłonę płócienną w otworze tunelu. Widocznie Bram już ją porwał. Nie zdziwiło go to zbytnio.

      Znacznie bardziej zdziwił go wyraz twarzy Brama. W tym wzroku, utkwionym w niego, Filip nie mógł dopatrzeć się radości i zadowolenia zwycięzcy na widok schwytanej ofiary. Nie było w nim również nienawiści, ani podniecenia. Raczej jakaś niepewność i pewnego rodzaju niezdecydowane zakłopotanie.

      Filip mógł obserwować dokładnie wszystkie charakterystyczne cechy jego twarzy: wystające kości policzkowe, niskie czoło, płaski nos, grube mięsiste wargi. Jedynym upiększeniem tej potwornej twarzy były tylko oczy: duże, piękne, o szarym blasku przypominającym perły. Oczy te, umieszczone w innej twarzy, wywołałyby szczery podziw, tak były piękne.

      Upłynęła już długa chwila, a obaj mężczyźni nie zamienili ze sobą ani słowa. Filip sięgnął odruchowo po rewolwer, ale nie miał zamiaru robić użytku z broni: uważał, że lepiej i rozsądniej będzie pogadać trochę.

      – Hello, Bram! – zakrzyknął.

      – Bonjour, monsieur10 – odparł Bram, grubym, gardłowym głosem i niemal w tej samej chwili głowa jego zniknęła w otworze.

      Filip czym prędzej zerwał się z łóżka polowego. Usłyszał dobiegający od wyjścia tunelu inny, groźny odgłos: ujadanie i wycie wilków.

      Ciarki go przeszły, mimo całego zaufania, z jakim początkowo odnosił się do Brama. I czołgając się na czworakach po śniegu przez wąski tunel ku wyjściu, zadawał sobie pytanie, czy dobrze i rozsądnie postąpił, oszczędzając życie Brama. Nie lepiej byłoby, od razu za pierwszym spotkaniem, wpakować kulę w ciało tego zbója? Jeżeli Bram poszczuje na niego wilki, toż to dopiero będzie i dla Brama i dla nich ładna zabawa! Zagryzą go, jak mysz w pułapce. Może uda się zastrzelić dwa lub trzy wilki, reszta rzuci się na niego i w mig się z nim załatwi. Już po raz drugi zrobił kapitalne głupstwo, które mści się teraz na nim.

      Przed wyjściem z tunelu zatrzymał się. Przykucnął, trzymając rewolwer w ręku. Przez wąski otwór nie mógł dojrzeć nic więcej, prócz śniegu, na którym widniały odciski butów Brama. Słychać było groźny pomruk wilków, będących gdzieś niedaleko.

      W tej chwili usłyszał głos Brama:

      – Monsieur! Rewolwer i nóż – albo cię zabiję. Wilki bardzo głodne.

      Nie mógł dojrzeć postaci Brama, który widocznie stał z boku, poza polem jego widzenia. W tonie głosu nie wyczuwało się złości ani groźby, tylko zimną, bezwzględną stanowczość, nie znoszącą protestu ani oporu.

      O walce myśleć nawet nie było można. Bram, mając do pomocy swoje dzikie bestie, był pewny zwycięstwa. Jeżeli nawet Filip miał jakieś wątpliwości, pozbył się ich szybko na widok trzech wilków, które nagle zjawiły się w odległości trzydziestu stóp od niego. Były to prawdziwe olbrzymy. Stały z utkwionymi w niego ślepiami, warcząc głucho i kłapiąc szczękami, ukazując przy tym lśniące, ogromne, białe zęby. Po chwili zjawił się i czwarty, a potem parami przybywały dalsze, aż wreszcie wszystkie dwadzieścia ustawiły się rzędem, na wprost niego.

      Wilki wydawały się silnie podrażnione. Na widok tych dwudziestu groźnie kłapiących szczęk, tych dwudziestu par błyszczących ślepi, utkwionych w otwór kryjówki, Filip instynktownie cofnął się. Wiedział dobrze, że jeżeli wilki dotychczas stały w oddaleniu, nie rzucając się na niego, to tylko z uwagi na Brama. Choć nie słyszał, żeby Bram wydawał im jakikolwiek rozkaz.

      W tej samej chwili mignął mu przed oczami jakiś długi wąż: nad stadem wilków przeleciał ze świstem batog Brama, długi na dwadzieścia stóp, sporządzony ze skóry karibu. Na ten sygnał wilki cofnęły się. Do uszu Filipa doleciał znowu stanowczy rozkaz Brama:

      – Monsieur! Rewolwer, nóż!… Bo poszczuję wilki.

      Jeszcze nie skończył mówić, a Filip odrzucił rewolwer na śnieg, daleko od siebie.

      – Masz rewolwer, stary! Masz i nóż!

      Nóż razem z futerałem upadł obok rewolweru.

      – Czy mam wyrzucić również i moje łóżko? – spytał Filip, nadrabiając miną swój strach. Przypomniało mu się, że przecież poprzedniej nocy to on strzelał do Brama. A teraz Bram, być może, tylko czeka, aż Filip wyjdzie z kryjówki, aby mu palnąć w łeb? Przypuszczenie to nie było pozbawione pewnych podstaw.

      Na swoje pytanie nie otrzymał odpowiedzi, co oczywiście nie mogło go zbytnio uspokoić. Powtórzył pytanie, ale znowu bez rezultatu.

      Zabrał się więc do spakowania swego przenośnego łóżka. Śmiech go brał na myśl, jaki raport on o tym wszystkim zdałby przełożonym – o ile w ogóle napisze jeszcze kiedyś jakikolwiek raport. Miałby co opowiadać! Prawdziwa komedia. Zagrzebał się oto w śniegu niby niedźwiedź na sen zimowy; a rano przychodzi taki jegomość uzbrojony w batog, otoczony hordą dzikich żarłocznych bestii, i prosi go grzecznie, aby raczył wyjść.

      W chwilę później wyrzucił na śnieg swoje składane łóżko. Bram schylił się, by je podnieść, biorąc równocześnie rewolwer i nóż w swoje posiadanie. Korzystając z tej sposobności Filip wysunął się pospiesznie ze swej kryjówki. I kiedy Bram się podniósł, Filip już stał przed nim.

      – Dzień dobry, Bram! – odezwał się śmiało.

      Odpowiedziało mu tylko dzikie wycie wilków. Starał się jednak nie dać poznać po sobie lęku ani wzruszenia, jakkolwiek nerwy naprężone miał do ostateczności. Z ust Brama wypadło jakieś ostre słowo w języku Eskimosów i nad pyskami wilków zaświstał znów długi harap.

      Bram nie spuszczał z niego oczu, a w jego spojrzeniu błyskały złe ognie. Filip widział, jak Bram zacisnął mocno swe grube wargi, nos zrobił mu się jeszcze bardziej płaski, na ogromnej ręce, w której trzymał grubą pałkę, żyły nabrzmiały jak postronki. Bram gotów był teraz bić i mordować. Wystarczyło jedno nieopatrzne słowo, jeden niezręczny gest, a los Filipa byłby już przypieczętowany.

      Grubym gardłowym głosem Bram rzucił pytanie w tym swoim żargonie, którym stale się posługiwał:

      – Dlaczego wy wczoraj wieczór strzelać do mnie?

      – Dlatego – odparł Filip, siląc się na spokój – ponieważ chciałem z tobą pomówić. Nie chciałem cię tropić. Umyślnie strzelałem ponad twą głową.

      – Chciałeś pomówić? – powtórzył Bram, a znać było, że każde słowo kosztowało go wiele wysiłku. – Dlaczego pomówić?

      – Chciałem się ciebie spytać, jak to się stało, że zabiłeś człowieka w okolicy Jeziora Boga?

      Zaledwie to powiedział, a już pożałował swych słów. Z piersi Brama wyrwał się głuchy, niemal zwierzęcy pomruk. A w jego szarych oczach, które nagle dziwnie pociemniały, zapłonął groźny ogień.

      – Ach, tego człowieka z policji? Tego, co przyszedł z portu Churchill i którego wilki zagryzły?

      Odrzucił rewolwer


Скачать книгу

<p>10</p>

Bonjour, monsieur (fr.) – dzień dobry panu. [przypis edytorski]