Kajtuś Czarodziej. Janusz Korczak
Читать онлайн книгу.więcej nie pomyślał. Jeżeli dodał jakiś wyraz, to chyba zapomniał.
I zaraz usłyszał szelest; jakby pod poduszką mysz zachrobotała.
Sięga ręką: jest!
Torebka. Nie od razu otworzył. Bo po co się śpieszyć? Tylko palcami namacał: zgaduje.
Aż śmiało klamerkę odgina.
Wysypał na rękę: dziewięć czekoladek nadziewanych, dziewięć rodzynek dużych i dziewięć migdałów.
Przeliczył. Jeść czy nie?
Spróbował.
Słodkie, smaczne. Nie różnią się od zwyczajnych, które sprzedają w sklepach.
– Dlaczego dziewięć?
Zjadł wszystkiego po osiem, a resztę obejrzy rano. Papier torebki wydał mu się sztywny.
Chce schować do kieszeni, bo pod poduszką się czekolada roztopi. Więc siada i sięga po spodnie. A krzesło stuknęło.
– To ty, Antoś? – obudziła się babcia.
– Ja.
– Dlaczego nie śpisz jeszcze?
– Spałem.
A rano nic w kieszeni nie było.
I tak co wieczór: czekoladki, rodzynki, migdały.
Wypróbował, że nietrujące. Chce poczęstować. Zostawił trzy. Mówi:
– Niech będą. Niech nie zginą.
I są. Nie zginęły. Częstuje.
– Skąd masz? – pyta się mama.
– Kolega dał.
– Jedz sam.
– Jadłem. Zęby mnie bolą.
Nieprzyjemnie kłamać; ale co robić.
Inny czar udał się i nie udał.
Bardzo chciał mieć zegarek.
Już wiele razy myślał, żeby zamiast torebki coś pożytecznego. Ale bał się popsuć pośpiechem.
Aż doczekał się. Znów wszyscy spali.
Powiedział jakieś wyrazy egipskie czy arabskie. Powiedział zaklęcie i…
– Zamiast przysmaków niech będzie…
Zaraz znajomy szmer pod poduszką i ciche tykanie zegarka.
Słyszy. Ręką sięga. Roześmiał się.
– O, jaki hojny.
I zegarek, i torebka też pod poduszką.
– Antoś, ty się śmiejesz?
– Ja. Takie śmieszne mi się przyśniło.
Babcia zadowolona, że nie jęczy ze snu, nie zgrzyta zębami. Więcej nie pytała.
A rano zegarka nie było.
Próbuje i tak, i owak przez kilka wieczorów, ale już tylko słodycze.
A może lepiej się stało.
Bo widzi, że nic, więc uspokoił się i prędzej zasypia.
A bardzo, bardzo już był zmęczony.
W domu zauważyli, że Kajtuś posmutniał, zmizerniał.
Stracił apetyt. Mało się bawi na podwórku. I śpi niespokojnie.
Dawniej pałaszował, że no. Chleb nie chleb, ser nie ser – kluski, kartofle, pierogi.
– Gdzie się to jedzenie podziewa w chłopaku? Je dobrze, a suchy jak szczapa.
Czytał babci gazetę, grał z ojcem w warcaby. Teraz nie je, wymawia się od wszystkiego: że go głowa boli.
– Pewnie chory. Trzeba doktora.
Zaniepokoił się Kajtuś.
Co będzie, gdy doktór pozna, że jest czarodziejem? Doktór zna łacinę, może dlatego uczą ich łaciny, żeby zamawiali choroby i odczyniali uroki martwym językiem37?
Ano: do doktora.
Opukał. Osłuchał. Obejrzał gardło. Kazał zęby leczyć u dentysty. Obejrzał oczy. Zważył. Powiedział, że blady, i krople zapisał. Powiedział, że Kajtuś rośnie.
Omylił się, nie poznał.
To trudne myśli nie dają Kajtusiowi spokoju, i jeść, i spać przeszkadzają.
No bo jest czarodziejem.
Długo nie wierzył. Teraz jest już pewien. Stało się, o czym marzył.
Ale trudny to zawód. Ciężki fach.
Niebezpieczne zajęcie.
Bo jeśli pomylić się w czym zwyczajnym, toć38 niewielka bieda: poprawić można. Ale pomylisz się w czarach, możesz życie stracić.
Przekonał o tym Kajtusia fatalny czar z tramwajem.
Idzie Kajtuś przez ulicę. Ano nic – idzie sobie.
Patrzy na numery tramwajowe. Ten numer parzysty, ten nie; ten dzieli się bez reszty przez pięć, ten nie.
Patrzy na ludzi, na sklepy. Pies przed bramą siedzi. Przystanął Kajtuś, cmoknął, pogłaskał psa.
Znów tramwaj w pełnym biegu.
Odwrócił się, żeby zobaczyć numer.
I nagle myśl:
„Chcę fiknąć kozła w powietrzu i stanąć na dachu tramwaju”.
Jakiś wiatr – moc – siła, coś go podrzuciło w górę. Już w powietrzu, głową na dół. Wyprostował się i stoi na dachu tramwaju.
Jakaś kobieta krzyknęła. Ktoś na balkonie podniósł ręce do góry. Pies zawył. Zawołał szofer:
– Trzymaj się, bo zlecisz!
Kajtuś zachwiał się i już ma chwycić za drut. I już w ostatniej chwili przypomina sobie, że w drucie jest prąd elektryczny o wysokim napięciu.
Jak piorun. Tak właśnie w Ameryce zabijają w więzieniach skazańców.
Pada Kajtuś. Potoczył się. W uszach zaszumiało. Ma spaść. Zdążył.
– Chcę fiknąć na ziemię!
Znów wywinął w powietrzu. Stoi na chodniku.
Gapie się cisną. Zbliża się policjant.
Uciekł.
Zasapany zatrzymał się dopiero na trzeciej ulicy.
Poprawił ubranie. Otarł krew chusteczką z podrapanej ręki.
Wyprostował się. Odetchnął głęboko – i zły, zbuntowany, cicho, ale wyraźnie powiedział:
– Rozkazuję, żeby mi się przez miesiąc żaden czar nie udał.
Wyjął z kieszeni lusterko, skrzywił się do siebie.
I rzekł, głosem syczącym, do siebie:
– Głupiec!
Rozdział szósty
Przyjemniej bez czarów – Miesiąc upłynął – Do lasu – Zabłądził – Burza – Gorączka i maligna – W szpitalu
Idzie Kajtuś. Pogwizduje wesoło.
Tak mu lekko, jak dawno nie było.
– Pozbyłem się na miesiąc kłopotu, a tymczasem pomyślę i ułożę, żeby głupstw więcej nie robić.
Bo trzeba jakoś inaczej.
Wbiegł
37
38