Lato leśnych ludzi. Rodziewiczówna Maria
Читать онлайн книгу.Rosomak.
– No to i po co majaczysz i nas się radzisz?
– A po to, żem fajki poobiedniej nie dopalił, a wyście statków nie zmyli. Jak się to skończy, to ruszymy wszyscy na ciężką robotę. Barć jest na Chojowej Górze, za topielą.
– Aha, musimy faszyną15 jakie takie przejście wymościć i jeszcze się skąpiemy po pas. Dobra nasza! Jazda! – porwał się Pantera do zmywania.
Po chwili ruszyli wszyscy trzej, zostawiając chatę pod opieką Opatrzności. Nawet Kuba, zgorszony tą ogólną wyprowadzką, dopędził ich i wsunął się na poobiednią drzemkę do kieszeni Żurawia.
Szli bez drogi za Rosomakiem i mówili o zamierzonej robocie.
– Co roku na świętą Annę poglądam na tę Chojową Górę i łeb suszę, jak by się tam dostać – rzekł Pantera.
– Dlaczegóż specjalnie na świętą Annę? – spytał Żuraw.
– Bo święta Anna grzyby sieje. Nie wiesz? Na Chojowej Górze rosną pewnie od początku świata co roku i nikt nie zbiera, boć tam nawet zimą trudno się dostać. Przeklęta topiel!
– Innym przeklęta, a nam błogosławiona – poprawił Rosomak. – Mielibyśmy to taki swój świat i raj, żeby bite drogi szły do chaty? Ucieklibyśmy po tygodniu, bo ludzie by nam życie zatruli.
– Pewnie. Chłopi i baby do Żurawia z chorobami, Żydzi po ryby, no i goście. Rany Pańskie! Jak kiedy posłyszycie w nocy, że jęczę, wiedzcie, że mi się to śni.
– Niech no kładki do Odrowąża nad wodą się pokażą, stary wnet się zjawi prawić mi o łamaniu w kościołach! – rzekł Żuraw.
– Ten do nas pasuje. Temum rad – uśmiechnął się przyjaźnie Rosomak. – On mnie uczył leśnego bytu.
Stanęli nad topielą i zaraz zawzięcie zabrali się do roboty.
Wiązali faszynę i słali jakby pomost. Całe bagno chybotało pod stopami; musieli omijać zupełnie nieporosłe bezdnie, szukać choć nikłej skorupy białawego, gąbczastego mchu: coraz to któryś zapadał i towarzysze musieli go wyciągać na sznurze. Zmoknięci, czarni od szlamu, parujący znojem, mordowali się, walczyli, zdobywali krok za krokiem, tak w swym uporze zaciekli, że nawet się nie odzywali. A wszystko – o zdobycie tej krzyny czerwiu dla sierocego roju pszczelego.
Gdy hejnał wieczorny otrąbiły żurawie, pół brodząc, pół pełznąc, Rosomak wydostał się z grzęzawicy i bez tchu legł pod sosną-przodownicą. Towarzysze słali bezpieczniejsze przejście, ale już też byli bez siły.
– Wracaj, pora do chaty! – zawołał Żuraw.
– Wracajcie, ja tu zostanę, zanocuję. Jutro rano przynieście, ile znajdziecie, sznurów, garnek z żurem, kapelusz z siatką, co wisi na ścianie w komorze, no i chleba kawałek na śniadanie.
– Zgłodniejesz, zmarzniesz w mokrej bieliźnie! – wołał Żuraw troskliwie.
– Zapałki i tytoń miałem w czapce, więc są suche, siekiera i nóż jest, chrustu nie brakuje. Przenocuję doskonale, o świcie już barć znajdę i co trzeba przygotuję, zanim przyjdziecie. To nie ramowy ul, co ino daszek uchylić. Będziem mieli jeszcze kramu co niemiara. Spocznę przed ciężką robotą. Żegnajcie!
– Do zobaczenia! Będziemy o świcie.
Rosomak został sam. Wypoczął chwilę i wnet zaczął się rozglądać i po swojemu otoczenie badać.
Zdziwiła go dziwna cisza tego ostępu. Był pewny, że zastanie ptasie królestwo bezpieczne, a była pustka.
Ani ujawniania się, ani świergotu, ani przedwieczornego rozgardiaszu.
Sosny stały jakby nieme; nawet wokoło wydawały się puste. Życie kipiało dopiero za topielą.
– Jakiś zaklęty kąt! – szepnął powstając. Obszedł brzegiem, rozglądając się. Ród starych sosen mieszał się dalej ze zwartym świerkowym porostem, podszytym gęstwą paproci i jeżyn.
Gdy przystanął, szukając możliwej szczeliny, nagle na sośnie, tuż za nim, zaszczekał pies.
Rosomak instynktownie za pień się cofnął i spojrzał w górę.
Na konarze, obok siebie, siedziały dwie nieruchome, wielkie, bure postacie. Patrzały na niego dwie pary jaskrawopomarańczowych, okrągłych oczu, mrugając; i te twarze starych skąpców czy zbrodniarzy wykańczał na typ zbójecki czarny, potężny, zagięty nos-dziób.
Bez ruchu i głosu człowiek i para wielkopańskich rycerzy-rabusiów patrzeli na siebie.
Zrozumiał Rosomak ciszę i pustkę tego ostępu. Panowała tu burga tyrana-bandyty w pióropuszu na głowie.
Zniszczył życie wokoło, wymordował wszystko i królował, i władał, mocarz siły nad prawem.
– Tuś mi, krzyżacka wywłoko! – warknął zajadle Rosomak. – Tuś mi, herbowy rakarzu, kacie leśnego stworzenia, bezbożniku możny, tyranie słabych, cichych i spokojnych! Teraz na cię sąd i prawo! Teraz na cię kres! Słyszałem nieraz w nocy twe krwawe hasło i jęk ofiar i szukam cię już lata. Aż mnie tu przyprowadził opiekun pomordowanych ptasząt, byś za żywot łotrowski gardło dał. Ostatnia to twoja noc!
Zawrócił i odszedł, rzuciwszy ten pozew. Jeszcze korzystając z ostatnich chwil dnia, odszukał barć. Wskazały mu ją wracające z boru pracownice i ucieszył się, że była niewysoko i otwór miała dość szeroki.
– Teraz spocznę i ciszy posłucham – rzekł wyciągając się na mchach.
Ale spocząć nie mógł. Słońce zgasło, z bagien wstawały chłodne opary; ogarnął go ziąb. Więc się rozebrał, wytarł ciało do czerwoności mchem i znowu wilgotną bieliznę naciągnął. Teraz się rozgrzał, na głód fajkę wypalił i rozdmuchał na brzegu niewielki ogieniaszek.
Obruszyło to panów ostępu.
– Uhu, uhu! – rozległo się ponuro, groźnie. Czarny cień wysunął się z gąszczy, miękkie skrzydła musnęły go prawie w locie, zakołowało straszydło nad ogniem i popłynęło nisko nad topielą do lasu po łup. Po chwili drugi za nim podążył.
– Uhu, uhu! Unguibus et rostro! Szponami i dziobem! Herbowa dewiza i bojowy zew! Uhu, uhu!
Wyciągnięty u ognia Rosomak słuchał. Od puszczy grzmiał weselny, wiosenny chór: łkanie słowików, bełkotanie cietrzewi, pobekiwanie kozłów. Na bojowe hasło rabusia – zaledwie chwila ciszy i znowu radosne hymny młodego życia.
Nagle rozdarł powietrze krzyk bólu, grozy, śmierci – i znowu cisza.
– Zadarł zająca! – szepnął Rosomak.
Na niebo wypłynął księżyc. Mgły w jego widmowym świetle potworzyły korowody tańczących mar w gzłach powłóczystych. Żabie kapele im grały; powiew wiatru układał figury, grupy, koła.
Kędyś daleko chlupnęła woda, coś zatętniło, zaklekotało, rozdarło korowód mgieł.
– Łoś idzie przez pohybelnik16! – szepnął Rosomak. – Dla tego nie ma topieli.
Jak widmo, bez szelestu piór rabuś znowu nad nim przeleciał, zapadł w gąszczu.
– Z łupem wraca! Ma w gnieździe małe!
Ale wreszcie ze zmęczenia i trudu ogarnęła go senność. Jeszcze patrzał, jak dym ogniska ku mgłom ruszył i w tan się wmieszał, jeszcze słyszał ostrzegawcze krakanie krzyżówki-matki i nagle ruszył i on za dymem i mgłami.
I taki był lekki jak one; i zrobił się dzień, a on szedł przez topiele, zaglądał do gniazd, głaskał ręką ptaki,
15
16