Przygody Sindbada żeglarza. Bolesław Leśmian

Читать онлайн книгу.

Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian


Скачать книгу
na słońcu. Morze błękitniało i zieleniało. Mewy z krzykiem unosiły się nad żaglami, wzlatywały nad powierzchnią wody i muskały tę powierzchnię białymi skrzydłami.

      Gdy ląd zniknął mi z oczu, uczułem wokół bezmiar i nieskończoność. Nade mną – niebo, pode mną – morze, przede mną – dal nieznana i niezbadana.

      Wyjąłem z kieszeni list Diabła Morskiego, aby ten list czarowny raz jeszcze odczytać. Czytałem go, upajając się każdym słowem, i tak przy tym wymachiwałem rękami, że kapitan okrętu zbliżył się do mnie i zapytał:

      – Co czytasz, mój przyjacielu, że tak dziwacznie przy tym wymachujesz rękami?

      – List Diabła Morskiego – odrzekłem ze szczerością i prostotą.

      – Co? – spytał znowu zdziwiony kapitan. – Zdaje mi się, że nie dosłyszałem twojej odpowiedzi?

      – List Diabła Morskiego – powtórzyłem głośniej z jeszcze większą szczerością i z jeszcze większą prostotą.

      Przygoda pierwsza

      Kapitan, usłyszawszy moją odpowiedź, rzekł, przyglądając mi się uważnie:

      – Mówili mi nieraz moi marynarze, że Diabły Morskie umieją czytać i pisać. Nie wierzyłem dotychczas tym opowiadaniom. Teraz jednak przekonuję się naocznie, iż twierdzenia moich marynarzy były prawdziwe. Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś mi pozwolił ten list przeczytać, o ile, ma się rozumieć, nie zawiera on jakichś tajemnic osobistych.

      – Chętnie zaspokoję twą ciekawość, kapitanie – odrzekłem, podając mu list – list ten przyniosła mi w pysku Ryba Latająca, gdy siedziałem przy otwartym oknie mojego pałacu.

      Kapitan przeczytał list i zawołał jednego z najstarszych marynarzy.

      – Mam w ręku list Diabła Morskiego – rzekł do marynarza. – Ponieważ jesteś doświadczony, więc powiedz, czy obecność takiego listu na okręcie przynosi szczęście czy też nieszczęście?

      – Nieszczęście – odparł stary marynarz głosem poważnym i ponurym.

      – Cóż wtedy mam uczynić z tym listem? – spytał kapitan.

      – Wrzuć co prędzej do morza! – powiedział marynarz.

      – Sindbadzie! – zawołał kapitan. – Musisz się zgodzić na to, że cię pozbawię tego listu.

      – Zgadzam się na to, kapitanie! – odrzekłem natychmiast. – Miałbym przez całe życie wyrzuty sumienia, gdybym był nieświadomym sprawcą czyjegokolwiek nieszczęścia.

      Kapitan wrzucił list do morza. List, zamiast płynąć po wodzie, zaczął się kurczyć, prężyć, przeskakiwać z fali na falę, aż wreszcie sam się złożył w dwoje, potem w troje, potem w czworo i nagle zaszumiał, zaszeleścił, zamienił się w pianę morską i rozpłynął się w nic na powierzchni fali.

      Marynarz spojrzał spode łba na mnie i rzekł ponuro:

      – Gdybyś ten list zachował przy sobie, zginąłbyś po kilku godzinach podróży wraz z całą załogą. Teraz, po wrzuceniu listu do morza, czekają cię przygody, nieszczęścia, niespodziane przypadki i nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Bardzo mi się nie podoba, że otrzymujesz listy od Diabła Morskiego, ale przypuszczam, że jesteś niedoświadczony i nie znasz się na Diabłach Morskich, ani na ich listach.

      Nic nie odpowiedziałem marynarzowi, jeno spojrzałem na kapitana, czekając, co powie. Czułem bowiem, że marynarz spogląda na mnie podejrzliwie i posądza mnie o jakieś tajemnicze konszachty z Diabłem Morskim. Kapitan też to spostrzegł i rzekł do marynarza:

      – Nie patrz tak podejrzliwie na tego młodzieńca, gdyż ręczę ci za jego niewinność. Gdyby miał jakieś złe zamiary, ukrywałby przed nami list Diabła Morskiego; tymczasem wyznał mi sam z zupełną szczerością i prostotą, że czyta list Diabła Morskiego i powtórzył to wyznanie dwa razy z rzędu.

      Uspokojony słowami kapitana, marynarz się oddalił, lecz całej załodze opowiedział natychmiast o tym, co się stało. Toteż wszyscy, prócz kapitana, zaczęli się boczyć na mnie i unikać mego towarzystwa.

      Z nikim nie mogłem się zaprzyjaźnić, ani nawet przelotnej rozmowy nawiązać. Nawet obiad spożyłem osobno, nie zaś przy stole ogólnym, ponieważ załoga zażądała zupełnego usunięcia mej osoby od zebrań wspólnych. Słyszałem tylko gwar i śmiechy przy stole, lecz nie miałem prawa zasiąść do tego stołu.

      Kapitan wytłumaczył mi, iż musiał ustąpić żądaniu załogi, aby nie drażnić marynarzy.

      Samotny więc stałem w kącie pokładu i patrzyłem na morze, które wzbierało szafirową falą, spienioną na grzbiecie. Fala była wysoka, lecz obszerna. Okręt kołysał się na niej powoli, to wbiegając na jej grzbiet sprężony, to zsuwając się z tego grzbietu w dół, aby się znów na następną falę przedostać.

      Słońce świeciło, skrząc się i płonąc na nierównościach i zagięciach fal. Pogoda była cudowna. Wiatr, który wzdymał nasze żagle, ustawał. Nadchodziła powoli, nieznana mi dotąd, nieruchoma, drętwa Cisza Morska. Fale się co chwila zmniejszały, powierzchnia morza wygładzała się coraz bardziej.

      Stałem wciąż na pokładzie i upajałem się pogodą.

      Nagle posłyszałem niespokojny ruch całej załogi.

      Obejrzałem się za siebie.

      Tłum marynarzy roił się na pokładzie, mrucząc i ponuro spoglądając w czyste, pogodne niebiosy. Znać było po nich trwogę i niepokój. Nie mogłem zrozumieć, skąd ta trwoga i ten niepokój? Wszakże niebo było czyste – bez chmury, bez skazy. Pogoda utrwaliła się na długo. Żadna burza nie groziła naszemu okrętowi.

      Upajałem się słońcem i ciszą, ze zdziwieniem patrząc na zatrwożonych widokiem pogodnego nieba marynarzy. Kapitan stał pośród nich i z taką samą trwogą przyglądając się niebiosom, coś mówił czy też wydawał jakieś rozkazy.

      Stałem na końcu pokładu i nie mogłem dosłyszeć głosu kapitana. Zaciekawiony jednak ogólnym zgiełkiem i niepokojem, zbliżyłem się nieco, aby pochwycić słowa kapitana.

      – Nie spodziewałem się takich przeszkód i takiej przewłoki – mówił kapitan – miałem nadzieję, a nawet pewność, że los będzie sprzyjał okrętowi. Tymczasem musimy się pogodzić z nieszczęściem, które na nas spada. Nieszczęście to jest zbyt widoczne, aby można było w nie wątpić. Wicher co chwila ustaje, powierzchnia morza wygładza się z niezwykłym pośpiechem, fala za falą znika i zamiera. W powietrzu zaczyna dzwonić straszna, groźna, przeraźliwa i gniewna cisza morska. Jeszcze chwila a wszelki powiew zamrze, żagle znieruchomieją i zamiast się wzdymać, zwisną bezsilnie. Okręt zatrzyma się jak skamieniały w tej martwocie i w tym bezruchu. Będziemy zmuszeni stać w miejscu dopóty, dopóki wiatr lada jaki nie przyjdzie nam z pomocą. Wolę burzę niż tę Ciszę Morską. Z burzą można walczyć, z ciszą walka jest niemożliwa.

      Zrozumiałem teraz, że pogoda i cisza, którą się tak upajałem, jest groźnym dla okrętu wypadkiem. I rzeczywiście, wiatr z każdą chwilą bezsilniał, a żagle wzdymały się coraz słabiej, niechętniej i niedołężniej. Dalszy ciąg rozmowy pomiędzy kapitanem a marynarzami napełnił mnie przerażeniem. Stary ów bowiem marynarz, który list Diabła Morskiego kazał wrzucić do morza, rzekł głosem ponurym, wskazując mnie palcem i zwracając się wprost do kapitana:

      – Ten nieznajomy jest przyczyną naszego nieszczęścia. Nie podoba mi się bardzo jego korespondencja z Diabłem Morskim. Gdybym był kapitanem, kazałbym go wrzucić do morza wraz z listem Diabła Morskiego. Obecność tego człowieka na okręcie może być przyczyną tysiąca nieszczęść i przypadków.

      Dreszcz przeszył mnie od stóp do głowy. Czułem, że blednę i z przerażeniem spojrzałem w głębinę


Скачать книгу