Strona Guermantes, część druga. Марсель Пруст
Читать онлайн книгу.kwiatach, w przyjemności jakiej doznawałem, nie odzielałem powrotu Albertyny od powrotu cieplejszych dni. Wystarczało, by mi powiedziano, że Albertyna jest w Paryżu i że zaszła do mnie, abym ją ujrzał niby różę nad brzegiem morza. Nie bardzo wiem, czy to, co mnie ogarniało wówczas, było pragnieniem Balbec czy jej; może samo pragnienie Albertyny było luźną i niepełną formą posiadania Balbec, jakgdyby posiadać materjalnie jakąś rzecz, zamieszkać w jakiemś mieście, równało się jego duchowemu posiadaniu. Zresztą, nawet materjalnie, kiedy Albertyny nie kołysała już moja wyobraźnia na tle widnokręgu morza, ale kiedy siedziała nieruchomo koło mnie, wydawała mi się często bardzo biedną różą, przy której byłbym rad zamknąć oczy, aby nie widzieć jakiejś skazy jej płatków i aby wierzyć że oddycham powietrzem plaży.
Mogę to powiedzieć tutaj, mimo że nie wiedziałem wówczas tego co miało się zdarzyć później. Zapewne, rozsądniej jest poświęcić życie kobietom niż markom pocztowym, starym tabakierkom, nawet niż obrazom i posągom. Ale przykład innych kolekcyj powinienby nas skłonić do tego aby zmieniać; aby mieć nie jedną kobietę, lecz wiele kobiet. Urocze kombinacje, jakie stwarza młoda dziewczyna z plażą, z zaplecionemi włosami posągu w kościele, z jakimś sztychem, ze wszystkiem tem co sprawia że kochamy w tej dziewczynie – za każdym razem kiedy wchodzi – jakiś uroczy obraz, kombinacje te nie są zbyt stałe. Wystarczy żyć całkowicie z kobietą, aby przestać widzieć cokolwiek z tego co nam ją kazało pokochać. Te dwa rozszczepione składniki może niewątpliwie zespolić na nowo zazdrość. Jeżeli po długim okresie wspólnego życia miałem widzieć w końcu w Albertynie jedynie zwykłą kobietę, jakaś jej miłostka ze znajomym jej z Balbec wystarczyłaby może, aby w nią znów wcielić i stopić z nią plażę i bryzg fal. Ale te wtórne połączenia nie czarują już naszych oczu; w zamian stają się wyczuwalne i złowrogie dla naszego serca. Odnowienie się cudu w tak niebezpiecznej formie nie może być pożądane!
Ale uprzedzam lata. I muszę jedynie tu żałować, żem nie pozostał na tyle rozsądny, aby mieć poprostu w życiu swoją kolekcję kobiet, jak się ma kolekcję dawnych lorynetek, nigdy dość licznych za gablotką, gdzie zawsze puste miejsce oczekuje jakiejś nowej i rzadszej lorynetki.
Na wspak porządkowi swoich wilegiatur, tego roku Albertyna przybywała prosto z Balbec; a i tak bawiła tam o wiele krócej niż zwykle. Nie widziałem jej oddawna. Że zaś nie znałem – nawet z nazwiska – osób z któremi przestawała w Paryżu, nie wiedziałem nic o niej w okresach kiedy mnie nie odwiedzała. Okresy te bywały czasem dość długie. Potem, pewnego pięknego dnia, wyłaniała się nagle Albertyna, której różowe zjawienie się i milczące wizyty dość skąpo mnie informowały o tem co mogła robić w przerwach, pogrążonych w owym mroku życia, którego oczy moje nie siliły się przebić.
Tym razem, pewne oznaki zdawały się wskazywać, że musiały zajść w jej życiu jakieś nowe rzeczy. Ale może poprostu nastręczały one wniosek, że w wieku Albertyny człowiek zmienia się bardzo szybko. Naprzykład inteligencja jej objawiała się wyraźniej; skorom jej przypomniał dzień, gdy włożyła tyle zapału w dowodzenie że Sofokles powinien był pisać: „Mój drogi Racine”, pierwsza roześmiała się serdecznie. „To Anna miała rację, byłam idjotka – rzekła; oczywiście Sofokles powinien był napisać: Monsieur!” Odpowiedziałem, że „panie” i „drogi panie” Anny były nie mniej komiczne niż jej „drogi Racine” i niż „drogi przyjacielu” Gizeli, ale że naprawdę niemądrzy byli w tem profesorowie, każący jeszcze Sofoklesowi pisywać listy do Racine'a. Tego już Albertyna nie chwytała. Nie rozumiała absolutnie, co w tem jest głupiego; inteligencja jej rozchylała się, ale nie była rozwinięta. Były w niej nowości bardziej pociągające; czułem w tej samej ładnej dziewczynie, która oto usiadła koło mego łóżka, coś odmiennego; w owych linjach, które w spojrzeniu i rysach twarzy zwykły wyrażać wolę, czułem jakąś zmianę frontu, niemal ustępliwość, jakgdyby znikły już opory, o które łamałem się w Balbec, pewnego tak odległego już wieczora, kiedyśmy tworzyli parę symetryczną do dzisiejszej, ale odwrotną, gdyż wówczas Albertyna leżała w łóżku, a ja siedziałem przy niej. Pragnąc i nie śmiejąc sprawdzić czy teraz pozwoliłaby się pocałować, ilekroć Albertyna wstawała aby iść, prosiłem żeby została jeszcze. Nie było to zbyt łatwe do uzyskania, bo, mimo iż Albertyna nie miała nic do roboty (inaczej byłaby uciekła), była to osóbka punktualna i zresztą niezbyt czuła dla mnie, niezbyt zdająca się smakować w mojem towarzystwie. Mimo to, za każdym razem, spojrzawszy na zegarek, siadała na moją prośbę z powrotem, tak iż spędziła ze mną kilka godzin bez żadnych zakusów z mojej strony; słowa moje wiązały się z tem com mówił w ciągu poprzednich godzin i nie spotykały się nigdy z tem com myślał, czegom pragnął – niby równoległe linje idące w nieskończoność. Nic bardziej od pragnienia nie przeszkadza, aby rzeczy które mówimy były w czemkolwiek podobne do tego co mamy w myśli. Czas nagli, a mimo to zdawałoby się, że chcemy zyskać na czasie, mówiąc o przedmiotach zgoła obcych temu co nas zaprząta. Ot, gawędzi się, podczas gdy zdaniu które chcielibyśmy wyrzec, towarzyszyłby już gest nawet przyjąwszy, że aby sobie stworzyć rozkosz bezpośredniości i aby nasycić ciekawość reakcji jaką to wywoła bez jednego słowa, bez proszenia o pozwolenie, nie uczyniliśmy tego gestu. Z pewnością nie kochałem wcale Albertyny; zrodzona z dzisiejszej mgły, mogła ona jedynie zaspokoić imaginacyjne pragnienie, zbudzone we mnie zmianą pogody, będące czemś przejściowem między pragnieniami jakie może zaspokoić z jednej strony sztuka kucharska a z drugiej monumentalna rzeźba, kazało mi bowiem marzyć równocześnie o złączeniu z mojem ciałem substancji odmiennej i ciepłej, i o spojeniu jakimś punktem odrębnego ciała z mojem wyciągniętem ciałem: tak ciało Ewy zaledwie nogami trzyma się biodra Adama, do którego ciała jest ona niemal prostopadła na owych romańskich płaskorzeźbach katedry w Balbec, szlachetnie i spokojnie, niemal jak antyczny fryz, przedstawiających stworzenie kobiety; Bogu towarzyszą tam wszędzie, niby dwaj ministrowie, dwa aniołki, w których poznajemy na całej fasadzie kruchty – niby skrzydlate i wirujące twory lata, zaskoczone i oszczędzone przez zimę amorki z Herkulanum, jeszcze żywe w pełni XIII wieku i lecące swoim ostatnim lotem, zmęczone ale nie zadające kłamu wdziękowi, jakiego się można po nich spodziewać.
Tej przyjemności, która, zaspokajając moją żądzę, uwolniłaby mnie od tego marzenia, szukałbym równie chętnie u jakiejbądź innej ładnej kobiety. I gdyby – w ciągu tej nieskończonej paplaniny, w której taiłem przed Albertyną to jedno o czem myślałem – mnie zapytano, na czem się wspiera moja optymistyczna hipoteza jej możliwej ustępliwości, odpowiedziałbym może, że ta hipoteza zrodziła się (podczas gdy zapomniane rysy głosu Albertyny kreśliły mi na nowo kontur jej osobowości) z pojawienia się pewnych słów, nie należących do jej słownika, przynajmniej w sensie takim, jaki im dawała obecnie. Kiedy powiedziała że Elstir jest głupi, a ja zaprotestowałem żywo, odrzekła z uśmiechem:
– Nie rozumiesz mnie; ja chcę powiedzieć, że się okazał głupi w danej okoliczności, ale wiem doskonale, że to jest człowiek zupełnie niepospolity.
Tak samo, chcąc powiedzieć o golfie w Fontainebleau, że jest elegancki, oświadczyła:
– Pierwszorzędny dobór.
Mówiąc o jakimś dawniejszym pojedynku, powiedziała o moich świadkach: „To są sekundanci zupełnie prima”; przyglądając mi się, oświadczyła, że byłoby mi do twarzy z małym wąsikiem. Posunęła się nawet – i moje szanse wydały mi się w tej chwili ogromne – do powiedzenia, że, od czasu jak nie widziała Gizeli, upłynęło „iks czasu”. (Przysiągłbym, że w zeszłym roku nie znała tego zwrotu). Nie znaczy to, aby już za mojej bytności w Balbec Albertyna nie posiadała pokaźnego zasobu wyrażeń, które świadczą natychmiast że się pochodzi z dostatniej rodziny i które, z roku na rok, matka przekazuje córce, tak jak jej daje, w miarę jak córka rośnie, w uroczystych momentach własne klejnoty. Zrozumiano że Albertyna przestała być małem dzieckiem, kiedy pewnego dnia, dziękując obcej pani za jakiś prezent, powiedziała: „Pani mnie zawstydza”. Pani Bontepms mimowoli spojrzała na męża, który