Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
rozdzielonemu! biada!

      – Po ziemsku patrzysz na te sprawy – odezwał się Biskup nieco pomilczawszy. – Naszej ziemi naprzód było potrzeba wiary świętej i światła, nie pytaliśmy i nie pytamy kto je nam przynosił, bo bez nich życia nie było. Krzyż nas wyzwolił od zagłady, od zawojowania przez Cesarstwo… Pierwsi Benedyktyni, pierwsi mnisi i kapłani niemieccy, czescy, francuzcy, włoscy przecież nas nie porobili niczem innem tylko chrześciany…

      – Zaczekajcie ino – zawołał Mszczuj – Niemcy gdy napłyną – zobaczycie dopiero czem będziemy…

      – A gdyby i tak było jak mówicie – przerwał Biskup – cóż za powód uciekać i kryć się, kiedy właśnie, jak sam powiadasz, Niemców odpierać trzeba?

      – Nie czas już! zapóźno! – krzyknął Mszczuj. – Ślązko przepadło!!

      Nie wiem co się dzieje w świecie, lecz nie daj Boże by i Mazury i inne ziemie nie zostały oderwane… Książęcia coby Niemcem nie cuchnął nie ma… wszyscy…

      – Nie mów mi nic na pana mojego Leszka, bo dobry i najlepszy jest, najszlachetniejszego serca, jako ojciec był, pobożny, świątobliwy, sprawiedliwy… – żywo odezwał się Biskup. – Daj nam Boże takich więcej…

      Mszczujowi oko błysło a usta się ścięły – zamilkł nagle. – Biskup na ogień patrząc dumał jakoś niby po cichu się modląc…

      – Nie darmom ja tu do ciebie sam przybył aby cię z tej jamy, w której jak niedźwiedź łapę liżesz, wyciągnąć – rzekł powstając… – Pana mamy dobrego, miłościwego – szlachetnego… – lecz – … lecz zagrażają mu nieprzyjaciele, siły wszelkie jakie są koło niego się skupić powinny; przedewszystkiem my Odrowążowie całą gromadą od której ty się oddzielać nie możesz. Ród cię woła. Kto nie ma już ojca jak my, temu ród ojcem i matką, – na jego głos kto nie odpowie, ten się swoich zapiera, i zostaje sam…

      Mszczuj – jam po ciebie tu przybył…

      Waligóra stał niemy, zdziwiony, ale milczenie jego nie zdawało się posłuszeństwa zwiastować. Czuł to Biskup i począł coraz żywiej.

      – Tak jest, bracie, panu naszemu zagrażają skryci i jawni nieprzyjaciele… Wy.

      – Ja o niczem nie wiem, bo od Laskonogiego na świat nie wyjrzałem – dodał Waligóra…

      – Wy musicie i powinniście iść z nami – mówił Biskup. – Na pozór ulega wszystko naszemu panu, ale w rzeczy zazdroszczą mu Krakowa, zazdroszczą siły i cnoty i miłości jaką ma, a mniemają go słabym… Rodzony brat Konrad, choć jawnie mu posłuszny, patrzy tylko czy się sposobność nie nadarzy opanować i tę dzielnicę, a jest gwałtowny, krnąbrny, chciwy i srogi… Książętom śląskim nie odeśniło się jeszcze że do Krakowa prawa mają większe niż Leszek, ma przyjaciół Laskonogi, ma Plwacz, a najgorsza ze wszystkiego że Jaksowie po staremu nienawidzą nas, knują przeciwko temu przy którym my stojemy.

      – Więc zgody niema z niemi! – spytał Mszczuj.

      Westchnął Biskup.

      – Bóg widzi że nie my Odrowążowie temu przyczyną jesteśmy, – rzekł, – ja jako sługa Chrystusów ze wszystkiemi zgody pragnę. Wszakżeśmy próbowali z Jaksami zawrzeć pokój nieraz i daliśmy im dziecko z naszego domu do ich łoża, a wzięli córkę od nich dla naszego dziecięcia – nic to nie pomogło. Zawzięci na nas jako byli.

      Zazdroszczą nam łaski pańskiej, mnie stolicy biskupiej, opieki jaką mam w Rzymie, zazdroszczą mi dwóch świątobliwych bratanków, Jacka i Cesława, złem okiem patrzą na klasztory które buduję i kościoły które wznoszę. – Spiskują z Konradem potajemnie, z Plwaczem, a głową ich Światopełk którego osadzono w Pomorzu, naprzód ojca wielkorządzcą, potem syna kneziem, – ten już pana co mu dał tę ziemię znać nie chce i myśli się oderwać… Jaksowie przez niego silni są…

      – Aleć wy, bracie macie Leszka! – rzekł Mszczuj, – a ten silniejszy jest od Światopełka Pomorskiego?

      – Dopóki do jednego zdrajcy, nie przyłączą się inni – odparł Biskup. – Uchowaj Boże upadku pana naszego, runiemy i my rodem całym, i pójdzie ta ziemia znowu na łup zniemczałym Ślązakom, albo Plwaczowi nielepszemu, lub okrutnemu Konradowi Mazowieckiemu, który zakon braci szpitalnej niemieckiego domu co się narodził w Jerozolimie, już ściąga w pomoc i Chełmno im już dał…

      Mszczuj słuchając za głowę się pochwycił.

      – Jako! – krzyknął z gwałtownością wielką, – jeszcze jeden zakon niemiecki u nas? I już mu ziemię wydzielają!

      – Zaprawdę tak jest – odparł Biskup, – a nie jedno to niebezpieczeństwo zagraża! Myśl więc Mszczuj że i tyś mi potrzebny, że ja się bez twej dłoni, serca i głowy a sumienia obejść nie mogę… że czas jest abyś wylazł ze swej skorupy…

      Gdy to mówił Biskup pierwsze koguty zapiały.

      – Czas do spoczynku – rzekł, – jutro po mszy świętej, więcej i szerzej pomówiemy…

      III

      Zaprowadziwszy Biskupa do izby gościnnej, w której pacholę czekało dla usługi, widząc że Iwo zaledwie tu wszedłszy na kolana się rzucił i z wielką rzewnością i przejęciem na głos modlić się począł, wyszedł stary Mszczuj samym go zostawując.

      O te czasy zwykle na Białej Górze u niego spało wszystko i on sam już odpoczywał, teraz gość którego tu od lat wielu nie widziano trzymał dwór cały na nogach i w niepokoju jakimś.

      Na wracającego od izby gościnnej Waligórę czekali domownicy wszyscy, by na zawołanie ich miał. Lecz stary szedł tak jak upojony tem co słyszał, co mówił sam. Szumiało mu w głowie, dzwoniło w uszach, odurzony, oślepły wlókł się nie wiedząc dobrze dokąd idzie…

      Światło które z jego komory sypialnej otwartych drzwi od ogniska pobłyskiwało, dopiero go rozbudziło.

      Podniósł głowę i postrzegł za progiem stojące córki swe, które się jeszcze nie były pokładły, może dla wielkiej ciekawości tego przybysza w którym się powinowatego domyślały, dobrze nie wiedząc kto był. To samo że ojciec, który nigdy nie przyjmował nikogo, wpuścić go dozwolił i tak długo z nim trwał na rozmowie, świadczyło że mąż był w rodzie swym mocen i wielki.

      Słyszały o świątobliwym Biskupie Iwonie dziewczęta, a choć ze świata mało tu dochodziło, tem go były ciekawsze. – Jak sam Mszczuj poza granice ziemi swej nie występował od lat wielu, tak i córki trzymał przy sobie zamknięte. Syna nie miał, owdowiał dawno, były one jedną jego pociechą, ale i troską największą…

      Spojrzawszy w izbę swą, zobaczył je obie na progu stojące, w bieli, z wianuszkami na głowach, pół uśmiechnięte, pół nastraszone, a że od ogniska światło padało na nie silne, jakoś mu w niem te dwie promienne dziewicze postacie, jak dwa widma wydały się straszne i drgnął.

      Dwie córki Mszczujowe bliźniaczkami były, tak do siebie podobnemi że je nawet we dnie, ojciec własny z trudnością mógł odróżnić. To bliźnięce-podobieństwo nietylko twarze białe, oczy niebieskie, kosy złote, wzrost, ruchy, głosy jednemi czyniło, ale dawało im niby jedną rozpołowioną duszę…

      Choćby były zdala od siebie, i nie wiedząc o sobie, dziewczęta myślały jedno, robiły jedno, pragnęły tego samego, smuciły się i śmiały razem… Obejść się też bez siebie nie mogły i nie umiały, a gdy przypadkiem na dłużej rozdzielić się musiały, tęskniły do szaleństwa za sobą. – Zachorowała jedna z nich, musiała słabować druga. – Nie potrzebowały mówić aby się


Скачать книгу