Chłopi. Władysław Stanisław Reymont

Читать онлайн книгу.

Chłopi - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
tak słabo, że ino smuga leżała na powybijanej podłodze, a w kątach mrok zalegał. Jakieś ludzie siedzieli za stołami pod ścianą, ale rozeznać nie rozeznał, kto taki?

      Jeden Jambroży z brackim od światła stojał pod oknem z buteleczką w garści – przepijali gęsto do siebie i pogadywali…

      Basy buczały jako ten bąk, kiej się wedrze do izby ze dworu i lecący huczy… a czasem skrzypka z nagła zapiskała cienko jakoby ptaszek wabiący abo i bębenek zahurkotał i pobrzękiwał… ale wnet cichość zalegała.

      Kuba poszedł prosto do szynkwasu, za którym siedział Jankiel w jarmułce i w koszuli tylko, bo ciepło było, pogłaskiwał siwą brodę, kiwał się i wyczytywał w książce, przykładając oczy prawie do samych kart.

      Kuba się namyślał, przestępował z nogi na nogę, przeliczał pieniądze, podrapywał się po kołtunach i stał tak długo, aż Jankiel spozierał na niego i nie przestając się kiwać i modlić, brzęknął raz i drugi kieliszkami…

      – Półkwaterek, ino krzepkiej! – zarządził wreszcie.

      Jankiel w milczeniu nalewał i lewą rękę wyciągał po pieniądze…

      – W szkło? – zapytał, zgarnąwszy do opałki62 zaśniedziałe miedziaki.

      – Juści, że nie w but!…

      Usunął się na sam koniec szynkwasu, wypił pierwszy kieliszek, splunął i jął poglądać po karczmie; wypił drugi, przyjrzał się buteleczce pod światło, stuknął nią mocno.

      – Dajcie no drugi i machorki! – rzekł śmielej bo błoga ciepłość go przejęła po gorzałce i dziwna moc rozlała mu się po kościach.

      – Zasługi dzisiaj Kuba odebrał?

      – Gdzieby… Nowy Rok to?

      – Może dolać araku?

      – Ale… nie chwaci… – Przeliczył pieniądze i żałośnie spojrzał na flaszkę araku.

      – Poborguję, albo ja to Kuby nie znam!…

      – Nie trzeba… chto borguje, ten się z butów zżuje… – powiedział ostro.

      Mimo to Jankiel postawił przed nim flaszeczkę araku.

      Opierał się, już nawet brał się wyjść, ale jucha harak tak zapachniał, że jaże w nosie wierciło, więc się i nie zmagał dłużej, jeno wypił nie medytując.

      – Zarobiliście w lesie?… – pytał Jankiel cierpliwie.

      – Nie w lesie… – ptaszków, com je w sidła chycił, zaniesłem dobrodziejowi sześć i dali mi złotówkę…

      – Złotówkę za sześć! Ja bym za każdego dał Kubie dziesiątkę.

      – Jakże, przeciech kuropatwy to koszerne?… – zdumiał się.

      – Niech Kubę głowa o to nie boli… niech tylko przyniesie dużo, a za każdą dostanie zaraz do ręki po dziesiątce. Asencję postawię na zgodę, co?

      – I po całym dziesiątku Jankiel zapłaci?…

      – Moje słowo nie ten wiatr. A za te sześć… to Kuba miałby nie dwa półkwaterki czystej, a cztery z arakiem i śledzia, i bułkę, i paczkę machorki… rozumie Kuba?…

      – Juści… cztery półkwaterki z arakiem i śledzia… i… juści, nie bydłem przeciech, to miarkuję… rychtyk prawda! Cztery półkwaterki z harakiem… i machorka, i bułków… i całego śledzia… – Mroczyła go już wódka i nieco rozbierała.

      – Przyniesie Kuba?…

      – Cztery półkwaterki… i śledź… i… Przyniesę… Cie, żebym to miał strzelbę… – ozwał się przytomniej i jął znowu obliczać – kożuch na ten przykład z pięć rubli… buty by się zdały… ze trzy ruble… ni, nie chwaci… a kowal by chcieli z pięć rubli za fuzję… tyla co od Rafała… ni… – myślał głośno.

      Jankiel zrobił szybkie obliczenie kredą i szepnął mu cicho do ucha:

      – Zastrzeliłby Kuba sarnę?…

      – Ale, z pięści nie zastrzeli, a z fuzji to bym juchę ustrzelił…

      – Kuba umie strzelić?…

      – Jankiel jest Żyd, to i nie wie, a we wsi wiedzą wszystkie, że chodziłem z dziedzicami do boru, że mi ten kulas przestrzelili… to umieć umiem…

      – Ja dam strzelbę, dam proch, dam, co potrzeba… a Kuba, co ustrzeli, przyniesie do mnie! Za sarnę dam całego rubla… słyszy?… Całego rubla! Za proch Kuba zapłaci piętnaście kopiejek od sztuki, odtrącę… A za to, co się fuzja będzie psuć, to Kuba przyniesie ćwiartkę owsa…

      – Rubla za sarnę… a niby ja za proch piętnaście… całego rubla!… niby jak to?…

      Jankiel znowu wyliczał mu szczegółowo…

      – Owsa?… Przeciech koniom od pyska nie odejmę… – to jedno zrozumiał.

      – Po co brać koniom! U Boryny jest i gdzie indziej…

      – To niby… – wytrzeszczał oczy i kalkulował.

      – Wszystkie tak robią! A Kuba myślał, skąd parobcy mają pieniądze?… Każdemu trzeba machorki, a kieliszka wódki, a potańcować w niedzielę!… To skąd wziąć?…

      – Jakże… złodziej to jestem, parchu jeden, czy co?… – zagrzmiał nagle bijąc pięścią w stół, aż kieliszki podskoczyły.

      – Co się Kuba rzuci! Niech Kuba płaci i idzie sobie do diabła!…

      Ale Kuba nie zapłacił i nie poszedł, nie miał już pieniędzy i winien był Żydowi… to się ino sparł ciężko o szynkwas i jął sennie obliczać, a Jankiel udobruchał się i raz jeszcze nalał mu, ale już czystego araku… i nic nie mówił…

      Tymczasem do karczmy napływało coraz więcej ludzi, bo już mrok gęstniał, zapalili światło, muzyka raźniej się ozwała i gwar się podnosił; naród kupił się przy szynkwasie, pod ścianami albo i zgoła w pośrodku izby i raił, pogadywał, użalał się, a kto niekto i przepijał do drugiego, ale z rzadka, bo nie na pijaństwo przyszli, jeno tak sobie, po sąsiedzku postać, pogwarzyć, skrzypic posłuchać abo i basów, coś niecoś posłyszeć nowego; niedziela przeciech, to odpocząć ni folgę dać ciekawości nie grzech, a choćby i ten kieliszek wypić z kumami… byle przystojnie i bez obrazy boskiej się obyć obyło, to i sam dobrodziej nie bronił… Jakże, i bydlę na ten przykład po pracy odpocząć rade i musi. A zaś przy stole zasiedli gospodarze starsi i kobiety niektóre, przyodziane w czerwone wełniaki i chusty, że widziały się jako te malwy rozkwitłe, a że razem wszyscy mówili, to ino szum szedł po karczmie, kieby boru, i tupot nóg, jakoby bicie cepami w klepisko, i głos tych skrzypic, co cięgiem śpiewały figlujący.

      – „A chto będzie za mną gonił?… za mną gonił…”

      – „Oto ja… oto ja… oto ja…” – odbąkiwały stękające basy, a bębenek trząsł się ino, a chichotał, a baraszkował i wrzawę czynił brzękadłami.

      Niewiela ludzi tańcowało, ale tak ostro przytupywali, aże dyle podłogi skrzypiały i stół dygotał, że raz wraz flaszki pobrzękiwały i wywracały się kieliszki…

      Ale ochoty wielgiej nie było, bo i okazji, jako to przy weselach bywa abo i zrękowinach, nie było. Tańcowali ot tak sobie, la uciechy jednej abo dla wyprostowania nóg i grzbietów; tylko chłopaki, co mieli późną jesienią


Скачать книгу

<p>62</p>

opałka – koszyk. [przypis edytorski]