Chłopi. Władysław Stanisław Reymont

Читать онлайн книгу.

Chłopi - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
wziął, to już nie w klasach? – zapytał chłopca, siedzącego z parobkiem i powożącego.

      – Przyjechałem tylko na jarmark! – zawołał wesoło organiściuch.

      – Zażyjcie, francuska… – proponował organista pstrzykając w tabakierkę.

      Zażyli i pokichali solennie.

      – Cóż tam u was? Sprzedajecie co dzisiaj?

      – Bogać ta nie, powieźli do dnia pszenicę, a kobiety pognały świnię.

      – Aż tyle! – wykrzyknęła organiścina. – Jasiu, weź szalik, bo chłodno! – zawołała do syna.

      – Ciepło mi, zupełnie ciepło – zapewniał, lecz mimo to okręciła mu czerwonym szalem szyję.

      – Abo to wychody małe? Już nie wiada, skąd brać na wszystko…

      – Nie narzekajcie, Macieju, chwalić Boga, macie dosyć…

      – Przeciech tej ziemi nie ugryzę, a gotowego grosza w zapasie nie ma.

      – Bo rozpożyczacie… mało to macie po ludziach?… Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi!…

      Ale Boryna, nierad tym wypominkom przy parobku, pochylił się szybko i cicho zapytał:

      – A pan Jaś długo będzie jeszcze w klasach?

      – Do świąt jeno.

      – Wróci do dom czy też do urzędu pójdzie?

      – Moiściewy, a cóż by w domu robił na tych piętnastu morgach. A mało to jeszcze drobiazgu!… A czasy ciężkie, jak z kamienia… – westchnęła.

      – Bo i prawda, chrztów to ta jeszcze jest dosyć, ale co z tego za profit!

      – Pochówków nie brakuje przeciech – dorzucił ironicznie Boryna.

      – I… co za pochówki, sama biedota mrze, a ledwie parę razy w rok zdarzy się jakiś gospodarski pogrzeb, z którego coś kapnie.

      – A i wotyw coraz mniej, a i targują się jak te Żydy! – dorzuciła.

      – Z biedy to wszystko idzie i ze złych czasów – usprawiedliwiał Boryna.

      – Ale i z tego, że ludzie o zbawienie swoje ani tych w czyścu ostających nie zabiegają. Proboszcz nieraz o tym mówił do mojego.

      – I dworów coraz mniej. Dawniej, kiedy się jeździło po snopkach czy z opłatkami, czy po kolędzie, czy też po spisie – to jak w dym do dworu – nie żałowali i zboża, i pieniędzy, i leguminy. A teraz, Boże zmiłuj się, każdy gospodarz się kurczy i jak ci da snopczynę żyta, to pewnie zjedzoną przez myszy, a jak tę ćwiartczynę owsa dostaniesz, to pewnie plew w nim więcej niźli ziarna. Niech żona powie, jakie mi to jajka dawali latoś za spis wielkanocny – więcej niż połowa była zbuków. Żeby człowiek nie miał tej trochy gruntu, to by jak dziad żebrać musiał – zakończył podsuwając Borynie tabakierkę.

      – Juści, juści… – potakiwał Boryna, ale nie jego tumanić, wiedział ci on dobrze, że organista pieniądze ma i na procenta albo i na odrobek komornikom rozpożycza, to ino uśmiechał się na te wyrzekania i znowu spytał o Jasia…

      – I cóż, do urzędu pójdzie?…

      – Co? Mój Jaś do urzędu, na pisarka? Nie po tom sobie od gęby odejmowała, żeby skończył szkoły, nie. Do seminarium pójdzie na księdza…

      – Na księdza!

      – A bo mu to źle będzie? A bo to któren ksiądz ma źle?…

      – Pewnie, pewnie… a i honor jest, i to, jak powiadają, że kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dobodzie… – powiedział wolno i z szacunkiem poglądał przez ramię na chłopaka, pogwizdującego koniom, że to przystanęły nieco dla potrzeby swojej…

      – Mówili, że i młynarzów Stacho księdzem miał być, a teraz jest pono we wielgich szkołach i na dochtora praktykuje…

      – Ale, księdzem by być takiemu łajdusowi, przecież moja Magda jest już w szóstym miesiącu, i to od niego…

      – Powiedali, że to od młynarczyka.

      – Ale, prawda była, młynarzowa tak gada, żeby swojego zasłonić. Rozpustnik to, że niech ręka boska broni, prawie mu iść na doktora.

      – Juści, że księdzem być lepiej, bo to i Panu Jezusowi chwała, i ludziom na pociechę – pogłaskał ją chytrze Boryna, bo co się tam miał spierać z kobietą, i całkiem uważnie słuchał jej wywodów, a organista raz po raz uchylał czapki i głośnym: „Na wieki!” odpowiadał na pozdrowienia wymijanych ludzi. Jechali truchtem i Jasio chwacko wymijał wozy, to ludzi, to inwentarz prowadzony, aż dopadł lasu, gdzie już luźniej było i droga szersza.

      Zaraz na skraju dopędzili Dominikową, jechała z Jagną i Szymkiem, a krowa uwiązana za rogi szła za wozem, z którego wyglądały białe szyje gąsiorów, cięgiem syczących, jako te żmije.

      Pochwalili Boga, a Boryna aż się wychylił przy mijaniu i zawołał:

      – Spóźnita się!

      – Zdążym na czas! – odkrzyknęła Jagna ze śmiechem.

      Przejechali, ale organiściuch parę razy obracał się za nią, aż w końcu spytał:

      – To Jagusia Dominikowa?

      – Ona ci sama, ona – powiedział Boryna patrząc z oddalenia na nią.

      – Nie poznałem, bo dobrze już ze dwa lata jej nie widziałem.

      – Młódka to jest jeszcze, a wtedy bydło pasała. Rozbuchała się ino, kiej jałowica na koniczynie – i aż się wychylił, żeby spojrzeć na nią.

      – Bardzo ładna – rzucił chłopak.

      – Jak wszystkie dziewki – powiedziała organiścina pogardliwie.

      – Juści, że gładka. Udała się dzieucha, toteż nie ma tygodnia, żeby kto do niej z wódką nie posyłał.

      – Przebierna! Stara myśli, że co najmniej to już jaki rządca zjedzie po nią, i parobków odgania… – szepnęła zjadliwie.

      – Bo mógłby ją wziąć i taki, co siedzi choćby i na włóce… warta tego…

      – To tylko wam posłać swatów, Macieju, kiedy ją tak chwalicie! – zaczęła się śmiać, a Boryna już się nie ozwał ni słowem.

      – Hale, taki tam łachmytek miescki, wielga mi osoba, co ino gospodarskim kurom pod ogon uważa, czy la niej jajków nie niesą, abo i ludziom w garście, będzie się ta przekpiwała z rodowych gospodarzy! Wara ci od Jagusi! – myślał, zeźlony silnie, i ino poglądał przed się, na czerwieniejący zapaskami wóz Dominikowej, któren ostawał coraz dalej, bo Jasio tęgo prażył konie, że rwały z kopyta, aż się błoto otwierało.

      Próżno organiścina pogadywała o tym i owym, kiwał głową, cosik tam mamrotał pod nosem i tak się zawziął, że ozwać się nie chciał ni słowem jednym.

      I skoro tylko wjechali na wyboisty bruk miasteczka, zesiadł z bryczki i jął dziękować za podwiezienie.

      – Pod wieczór wracamy, chcecie, to się przysiądźcie do nas – proponowała.

      – Bóg zapłać, mam przeciech swoje konie. Powiedziałyby, że się do kalikowania godzę, na pomocnika organiście… a ja ta nuty nijakiej nie wyciągnę i świeców gasić nienauczny…

      Pojechali w boczną uliczkę, a on się z wolna przedzierał przez główną, do rynku, bo jarmark był sielny i choć to jeszcze dość rano, a narodu


Скачать книгу