Fermenty. Władysław Stanisław Reymont

Читать онлайн книгу.

Fermenty - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
potężnie rozrosłemi konarami, tylko przez gałęzie błyskały kawałki bladego nieba i na mchach żółtawych, na skręconych, rudych i zeschłych piórach paproci drżały miejscami złotawe blaski słoneczne. Suche szyszki, zwieszające się ze świerków niby pełne wrzeciona, spadały im pod nogi i w doły pełne zgniłej wody, w której odbijało się słońce. Nad strugami stały czarne olchy, albo biało-srebrnawe osiki trzepały listeczkami, pomimo zupełnej ciszy i spokoju, panujących w lesie. Potężny zapach żywicy, liści gnijących, surowizny, kory i ziemi przemiękłej unosił się po lesie. Janka błądziła w zadumie oczyma po lesie tak dobrze jej znanym, odnajdywała wszędzie znajomych: wielką górę skalistą i nagą, żółcącą się zrudziałemi głazami, jakieś wapienne zbocza, po których się pięły, niby wyciągnięte szpony, długie pędy jerzyn; olbrzymie sosny, co migotały zdaleka swoją czerwonawą korą, istne bursztynowe kolumny, poplamione rdzą; strumyki, które się sączyły pomiędzy korzeniami drzew, jak pasma jedwabiu lśniące; ścieżki, polanki z bagniskami w pośrodku, poznawała wszystko, myślała w Warszawie nieraz o tym lesie, było teraz tak, jak chciała, aby było, jak pragnęła – a jednak zobaczywszy, poczuła brak czegoś: nie witała uniesieniem, bo ten las był jej prawie obojętnym teraz, nie czuła już tego łącznika pomiędzy sobą a temi gąszczami, co stały nieme, w połowie z liści odarte, zbiedzone i jakby zapadające w długi sen zimowy, a zionęły chłodem.

      Chodzili z godzinę. Babiński zamilkł, a ona z pewną goryczą patrzyła na ten las, który nic nie mówił teraz do niej, którego życia nie czuła jak dawniej, i jak dawniej nie wstrząsał nią. Czuła się obcą wobec niego.

      – Wracajmy, tak mnie odurzyło powietrze, że czuję się jakby pijaną.

      – Dobrze, bo przyznam się, że zaczynam czuć katar, nie wziąłem kaloszy.

      – Co pan robi wieczorem? – zapytała, aby coś powiedzieć.

      – Jeśli nie jestem na służbie, to siedzę w domu i czytam, a gdy mi zbraknie książek, to idę do państwa Zaleskich, posłuchać gry pani Zaleskiej.

      – Nie znam ich, muszą być w Bukowcu niedawno?

      – Trzy miesiące, razem sprowadziliśmy się tutaj.

      – Ależ ona musi całe dnie grywać, bo ciągle słyszę muzykę.

      – Po sześć godzin dziennie. Ogromnie pracuje, a przytem niesłychanie miła – dodał gorąco i zmieszał się, bo Janka uśmiechnęła się lekko. – Więc pani będzie łaskawa pożyczyć mi książek do czytania?

      – Może pan przyjść jutro, to wybierzemy, jeśli się co znajdzie. – Podziękowała za towarzystwo i poszła do mieszkania. Jeszcze się nie zdążyła rozebrać, gdy Janowa przyniosła list.

      – To od tej pani, co gra cięgiem – objaśniła.

      Janka ciekawie oglądała heljotropowy list ze złotą lirą na kopercie, woniejącej także heljotropem; nie miała go jeszcze czasu przeczytać, gdy w kuchni rozległ się jakiś obcy głos. Janka podeszła do drzwi, w których ukazała się Zaleska w szlafroku adamaszkowym bordo w złote palmy, obrzuconym u szyi i przy dłoniach kremowemi koronkami.

      – Pani pozwoli, ale przychodzę się usprawiedliwić…

      Janka poprosiła ją do pokoju.

      – Pani daruje… Jestem Zaleska! Musiała już pani słyszeć o nas, jesteśmy niedawno w Bukowcu. Trochę dziwnym jest mój list, ale niech mnie usprawiedliwi tak, jak mnie ośmielało bliskie sąsiedztwo. – Usiadła przy stole, wyjęła srebrną papierośnicę i podała Jance z uśmiechem zapraszającym.

      – Dziękuję pani, nie palę.

      – Jeśli zabieram czas, to proszę, powiedz pani otwarcie, pomiędzy koleżankami nie powinno być żadnego skrępowania. – Zaczęła gwałtownie koło siebie szukać zapałek. – Prosiłam pani listownie, bo osobiście nie miałam odwagi, ale mam przynajmniej nadzieję, że pani mi daruje i śmiałość, i natręctwo! – zapaliła wreszcie papierosa i pociągnęła kilka razy z lubością. – Mam wieczorem trochę gości, kuzyni bliscy, państwo Tacikowscy z Tacikowa, wie pani? Ona i moja mama… wilgotny tytoń i palić się nie chce – rzuciła papieros na podłogę i rozgniotła go nogą. – Byłam w Warszawie, ale kupić zapomniałam, więc jeśli pani będzie łaskawa, to będę jej wdzięczną, a wdzięczną być umiem… Pamiętam raz, jeszcze byłam w konserwatorjum, na ostatnim kursie, Cesia Pigłowska, wie pani? była później jedną z najlepszych uczenic Rubinsteina, talent pierwszorzędny, ale zmarnowany przez zamążpójście, chociaż ten jej mąż idealny, słowo daję – idealny. W zabawny sposób poznali się ze sobą, wypadkiem, a że traf wszystkiem rządzi… Ale powracam do prośby, otóż chciałam prosić o pożyczenie nakrycia na sześć osób, bo tak mi dzieci wytłukły w ostatnich dniach, że zmuszoną jestem pożyczać. A i pani ma fortepian? i pani grywa? – zawołała, spostrzegłszy przez uchylone drzwi do saloniku fortepian; pobiegła do niego i z wielką biegłością zaczęła wybębniać jakąś improwizację. Janka poszła za nią, zdziwiona tą paplaniną nieskończoną bez związku i sensu.

      – Zna pani to, co? – zagadnęła, rozpoczynając co innego. – To scherzo z koncertu Moszkowskiego! Prześliczna rzecz, a szczególniej w tem miejscu, słyszy pani śmiech, subtelny, ironiczny śmiech! – Odrzuciła tren szlafroczka ruchem koncertantki na estradzie, uśmiechała się, przechylając główkę na bok, jakby pod ciężarem rozmarzenia, i grała, posyłając wdal z pod przysłonionych powiek niezmiernie melancholijne spojrzenia. – Ale i bielizny stołowej zechcesz mi pani pożyczyć – powiedziała, kończąc grę jakiemś wściekłem fortissimo, westchnęła, opuściła bezwładnie ramiona, niby pod ciężarem rozkoszy, powlokła oczami po saloniku, podniosła rękę do czoła, westchnęła przeciągle, jakby się budząc, i powstała, dumnie się prostując.

      – Daruje mi pani roztargnienie – zaczęła cicho, biorąc Jankę za rękę – ale wiem, że pani mnie zrozumie, bo jesteś pani przecież artystką. Słyszałam, słyszałam, i ma pani całą moją przyjaźń i całe moje serce. Wszystkie dusze, żyjące tylko dla sztuki, powinny się rozumieć i kochać. Do widzenia, do widzenia! – przesłała jej pocałunek od ust i wybiegła. Janka nie miała sposobności zamienić z nią i słowa jednego i po jej odejściu wzruszyła ramionami lekceważąco, i wzięła się do czytania.

      W pół godziny Zaleska przesłała znowu heljotropowy liścik: o pożyczenie dwóch funtów cukru i herbaty; bo, pisała, mężuś zapomniał z Kielc.

      Janka kazała Janowej zanieść wszystko, o co prosiła, ale Janowa zaprotestowała.

      – Panienko, ta pani to cięgiem ino pożycza; pan naczelnik jeszcze dawniej, jak panienki nie było, powiedział, ażeby jej nic nie dawać, bo nie oddaje. Niech pan sam powie! – zwróciła się do Orłowskiego wchodzącego, powtarzając mu, o co idzie.

      – Głupiaś, moja Janowa, jak panienka jest w domu, to panienka rządzi, mnie nic do tego – powiedział ostro. – Jeżeli panienka kazała ci dać, to dać natychmiast.

      Janka położyła się zaraz do łóżka, bo się czuła tym pierwszym spacerem bardzo zmęczoną. Orłowski cały wieczór chodził po stołowym pokoju i co chwila prawie posyłał Janową do Janki z zapytaniem, czy nie potrzebuje czego, a następnie zaproponował czytanie głośne.

      – Niech Janowa powie, że bardzo serdecznie dziękuję i słuchać będę z przyjemnością, bo zupełnie spać nie mogę! – powiedziała Janka głośno. – Orłowski usłyszał, odsłonił kotarę, przysunął stół i, siadłszy w drzwiach, czytał jakąś mdłą powieść angielską.

      Rano Zaleska znowu przysłała wonny list, w którym zapowiadała się na wieczór, a tymczasem przepraszała, że nie odsyła pożyczonych przedmiotów, bo


Скачать книгу