Fermenty. Władysław Stanisław Reymont

Читать онлайн книгу.

Fermenty - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
się poświęcić w zupełności, jest coraz mniej. Taki Zaleski, naprzykład, to mydłek, któremu rower tylko po łbie jeździ, który był w pięćdziesięciu służbach, takiemu idzie tylko o zapłatę i nic więcej. Stasio, to idjota. Świerkoski – zdziczała pomiędzy chłopstwem dusza. Karaś! ten, gdyby nie był zwierzęciem przedewszystkiem, które pije i goni za kobietami, mógłby być dobrym funkcjonarjuszem, bo rozumie, że słuchać potrzeba. A niższa służba! każdy tylko szuka sposobów wywinięcia się gładkiego od wypełniania obowiązków. Tak, czuję, że, żyjąc razem, byłoby nam dobrze, myślałem już nawet o tem, ale co jabym robił bez służby? Człowiek całe życie przywykł chodzić w kieracie, jak koń, który chociaż odwiązany od dyszla, to i tak będzie chodził wkółko, z pochylonym łbem, bo już inaczej nie umie. – Zaczął się śmiać z własnego porównania.

      Janka się uspokoiła, bo jego myśli wydały się jej zupełnie logicznemi.

      – Posłużę jeszcze czas jakiś, niech się przyzwyczają, niech zapomną, że żyli kiedyś inaczej, to już później beze mnie będą robić wszystko, samym ruchem porwani. To moja idea, że mało o tem kto wie i zdaje sobie sprawę; że mnie nie uznają, że nazywają mnie tyranem, że na moje projekty administracyjne odpowiadają często odmownie, to mnie chwilami boli, ale pomimo wszystkiego wytrwam, bo mam nagrodę w sobie, w sumieniu, w pewności, że tak robić powinienem!

      Tak się rozgadał i ożywił, że opowiadał jej najrozmaitsze rzeczy, rozwijał teorję ekonomiczną; projekty uproszczonej administracji; przechodził na coraz szersze widnokręgi, zataczał coraz większe koła, porównywał ustroje państw, wykazywał wady panujących systemów wytwórczości, ich ścisły związek z moralnością, etyką, wyobrażeniami, liczbą urodzin i śmierci. Rzucał cyframi, które kreślił palcem w powietrzu, cytował z pamięci zdania autorów, studjowanych w tych obchodzących go kwestjach, zbijał niektóre twierdzenia, zapalał się, unosił, porywał sam siebie głosem i gestami, a chwilami przerywał, rzucał jakimś mętnym, zaniepokojonym wzrokiem dokoła, uśmiechał się blado do Janki, zdumionej tą powodzią słów i myśli, bo nigdy ojca takim nie widziała, ściskał oburącz głowę i snuł dalej marzenia, tylko ciszej i bezładniej, czasem wypowiadał tylko zarys myśli, jedno zdanie, jeden dźwięk i oglądał się za siebie z przestrachem i przez długą chwilę siedział w milczeniu, zatapiając twarz w wielkiej płachcie gazety, rozłożonej na stole. Wkońcu zerwał się i bez słowa poszedł do swojego pokoju.

      Janka poszła także spać i pomimo trwóg i obaw o niego, usnęła zaraz, zmęczona tylu wrażeniami, ale po pewnym czasie obudził ją jakiś przytłumiony głos. Podniosła głowę i słuchała. Zaleska, jak zwykle o tej godzinie, grała niekończące się gamy, dźwięki lały się monotonnie, ale na ich tle drgały jakieś nieznane, bliższe szepty, to wykrzykniki, to słowa jakby próśb pokornych.

      Poszła do saloniku, do pokoju ojca drzwi były uchylone.

      Orłowski w kalesonach, ale w mundurze i czerwonej czapce, stał na środku pokoju; świeca, płonąca na stoliczku przy łóżku, obrzucała go mętnem, żółtawem światłem.

      – Panie ekspedytorze, mówiłem: żadnych tłumaczeń, bo, przysięgam Bogu, nie uwzględnię. Dyrekcja skazała pana na trzy ruble kary, to pan zapłacisz i na przyszłość żadnych wykroczeń, żadnych, bo ja, naczelnik pański, nie pozwalam: słyszysz pan, nie pozwalam – mówił poważnie, rozwłócząc litery, nachylił się, jakby nad kimś znacznie niższym od siebie, pogroził palcem i odszedł, zrzucił mundur i czapkę, zaczął chodzić drobnemi krokami, obcierał spocone czoło i, garbiąc się i pochylając, szeptał zmienionym głosem i tak różnym, że Janka zajrzała lepiej, bo była narazie pewna, że tam jest ktoś drugi jeszcze. Orłowski chodził po jednej stronie pokoju, wprost drzwi uchylonych, któremi patrzyła, wyciągnął rękę do miejsca, gdzie stał przedtem.

      – Panie naczelniku, daję słowo uczciwego człowieka, jak córkę kocham, że niesłusznie mnie karzą. Byłem rozdrażniony wtedy, byłem chory, byłem nieprzytomny, prawda. Żydzi się tłoczyli, krzyczeli, uderzyłem jednego, prawda. Podnieśli krzyk, kazałem ich wyrzucić, prawda… ale niech pan naczelnik pamięta, że wtedy córka była śmiertelnie chora, że ją dopiero co przywiozłem z Warszawy, że byłem bardzo nieszczęśliwy. Panie naczelniku! a gdyby tak panu jedyna córka odjechała z domu, poszła do teatru, nie pisała przez kilka miesięcy, gdyby tak pana, ojca, rzuciła jak stary łach, i gdybyś pan to dziecko tak kochał, jak ja kocham, i gdyby ci potem zachorowała śmiertelnie, czy miałbyś przytomność, czy miałbyś poza nią jaką służbę? O, co ja wycierpiałem, co ja przeszedłem! – jęczał, zakrył twarz rękoma i szeptał poprzez łkanie; łzy zaczęły mu przeciekać przez palce i spływać po zbladłych policzkach i taki ból, taki wściekły ból skręcał mu serce, że tracił chwilami przytomność, chwytał się poręczy krzeseł, żeby nie runąć, kręcił się wkółko, składał błagalnie ręce i szeptał jakieś niedosłyszalne, bolesne skargi, to milczał, długo, wpatrując się z pokorą w tę urojoną postać naczelnika, w to drugie swoje ja, które widział przed sobą najwyraźniej.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.

/9j/4AAQSkZJRgABAQEASABIAAD/2wBDAAMCAgMCAgMDAwMEAwMEBQgFBQQEBQoHBwYIDAoMDAsKCwsNDhIQDQ4RDgsLEBYQERMUFRUVDA8XGBYUGBIUFRT/2wBDAQMEBAUEBQkFBQkUDQsNFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBT/wgARCAeoBXgDAREAAhEBAxEB/8QAHAAAAwEAAwEBAAAAAAAAAAAAAAECAwYHCAUE/8QAGgEBAQEBAQEBAAAAAAAAAAAAAAECBAMFBv/aAAwDAQACEAMQAAAB/N+e+jCXKqcs3LJKWUtQIApxnYypQVVE0QqYASlysmgcMRSwhYjWalAZNXmqyRiFThk0FQCGIVl50EajhiKWEtcrm5Ys0mpsuIqpZsuWLKgJGFVElrCUsWaSxYQCq5UJAa0Z2BUIBVUs2OJsuWVm5qVipwilEQybBaibCVWbZ1lrNSg1i5uaEzsuVDEFOJq5UCSUTVSylEWXLFlSgE2XNTY4VaZTSKWbklYhVKUsoylcqSaZUTThjJAtcrlqRRFlSqkCXKhgNYsorNixU4ZNjUKglnWbzqLKM7LlYhWOUAZFOLlZlZQqICa0lixxNMcMRpLjqXKkokqVUhogFWkSAhqJKNSnFEiGMmiKECpAVlSpRENREUogtxnYqcMBBY5UMRaxY4VOIsqViq4kayhZcsDFVxnY5Womdms1ncuWhE1UIY1pIEUNUiLlmyKcBSyjJs0ms7mpUWImtJYQLlVTYCS5crNJQZNiHKwEMiqSpUZ6m2NTYDAcs2CiKnAqRgACq5YRVrmxSShCAKuXKy4RSyjWbKgKXNKWbLzVYDVIAUZ1cs2OAQAMBiBaAkEmqhU4QDIsqVqJSyklBDtlJqoCli51zrOxgMQKzOy4RcsWMokBVebNgk1csWVKIlVlSghFrNzc1KIoQAJWgSKriRgMigC5ZsuJAYSupRlyzYillEBQEhV5s2TVQquEImxy2EoKwVIqCoAM7LliypaWbHFSqhJGCtEVKrEAE2XNA4zs0WUROs6Z2IgAAKlVBKUribGNZRAKnDEaSzYlaSAVcAhANUjURCGrREWXKDHLFgFaZudlCAkscqsBCFThgKqhrnZcsIybNs6mybKlaxY5RAmriS1CEB05crlFysBU4VOVWVmxrNSqnAKkXKIATZUs2VKDWbHABNOGMQqqJsqaYkY5ZsinLQkBrKFiW4kC1zualqUM9SoAHKrGsXNTQjlKcRYAUs3NSxWkspcs0IDHLnYE1pAIpSJqbnTOpsRQlYkiy5QAEUs2CEoUBNjlQyaqGsJZFm2dZ2MRpLnYEhVyuCyRgqGRZearARS52VAKypQVVLFy5VZpnU2AqUUolLKIihKUITSVrNjhVUudzUqoBEukTQXLKTZUpRCq4FVylvNiybNZqEYDWUoFQIKIAs3NzSRqkAEUuVzrNSjURqkFSKzTOopoDWUuWbGRVyxZWaWVLNJAYwHLNjWUqVUCRhRDVIqcIpZSlCEoBiAkpZscMViKlCacKxy0qRyzYxrURYCFSRlZ1NliWiEY1zsEZU1NjgWzO5vOlSslNc6z1mpQBVUIIVUCpBZsBDKiSgVEXNKkqUFVRIrKlQUk0lQhiCiGqSlSKiGUsoE2XNJAYgEUsoWOWpVUoxCphDAZUuWs3KLFlypGqQBWSlElKkqXPWblQ1SAABNmmdZ6zpnU0DJsqVICGCzZUAKAjWLmpZqomypWqSbHKybKlVjlAKlViIs2zrPUcA1SBUueo4oFm5JaIGKrzZsoirlEQgJrSVIyaqJq80qEBWXNIqEFSipwrGqKlSMmgYRNOHUpUs0I5WMCKuM7N86mosRpLNySlEKzTOlZFXEiqUuWhy56yjWaSTThiGqGiEUrSRDVWOWoVjlz1KlSaSxYLKWqQJNZYsoCQFTlSMcrJsBgZamuaLNy5Zq4Szc3KEWVNNHLNjUkmgmzSaEkVhKwGNRGOWbHLNgsWVFCEKy86LERWssoFS5azrnUWVKrGso5Z1ms2dKgBVYRSiSKqlSMAAqWLGICKqGIYBSRygihAADFRDXO50lQE2VK5ZsoQURSpGolyxYgVJQhgIitIinFyzYU4FSA
Скачать книгу