Fermenty. Władysław Stanisław Reymont

Читать онлайн книгу.

Fermenty - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
od ojca, bo stary dzieciom nic nie dawał darmo. Józi tanio nawet wydzierżawiał Ługi, mające coś z pięćdziesiąt włók, a Andrzejowi za zarząd całym majątkiem płacił pensję.

      Dwór w Ługach był wielki i urządzony z przepychem niezmiernie prostym, uderzający swoją wytwornością. Służby było niewiele, ale tak wytresowana i poważna, i z taką godnością spełniająca swoje obowiązki, jak rzadko gdzie w naszych dworach. Józia wszystkich trzymała żelazną ręką. Mąż zakrzyczany, styranizowany, słuchał ślepo i w milczeniu spełniał wszystkie rozporządzenia; był tylko ekonomem u własnej żony, która na gospodarstwie znała się tak znakomicie, że nieraz sąsiedzi zasięgali jej rad i pomocy.

      Zajechała przed dom oświetlony w jednej połowie, rzuciła lejce stangretowi i przez ganek, wsparty na ogromnych słupach, okręconych pędami dzikiego wina, weszła do wielkiego przedpokoju. Lokaj w piaskowej liberji z czarnem zerwał się na jej wejście.

      – Pan w domu? – rzuciła mu zapytanie razem z burnusem i kapeluszem.

      – Jaśnie pan jest jeszcze w podwórzu – rzekł, prostując się uroczyście.

      Poszła do pokoju, którego okna wychodziły na ogród. Przy stole okrągłym, oświeconym wiszącą lampą, siedziała chuda, mała, o długiej twarzy, przenikliwych, czarnych oczach, kobieta lat czterdziestu kilku, otoczona gazetami i książkami.

      – Fifi, każ dawać kolację, głodna jestem, mamusia poczęstowała mnie kawą tak obrzydliwą, że mi się słabo robiło – zaczęła Józia, siadając w fotelu na biegunach; rozkołysała się gwałtownie. – Co, znowu czytasz głupstwa?

      Fifi, stara nauczycielka, jej powiernica i sprzęt, na którym wywierała nieraz złość swoją, złożyła śpiesznie powycinane świeżo feljetony i podniosła się.

      – Idź prędko, a nie zgub nogi! – zawołała złośliwie, bo Fifi utykała i, idąc, kołysała się gwałtownie na jedną stronę.

      Zadzwoniła. Wszedł lokaj i stał przy drzwiach wyczekująco.

      – Idź w podwórze, poszukaj pana i powiedz, że ja proszę.

      Lokaj zniknął cicho, a ona zaczęła znowu się bujać na fotelu i rozmyślać o sposobach przeszkodzenia małżeństwu Janki z Andrzejem.

      W pół godziny jakie przyszedł lokaj i, nachylając się lekko, mówił:

      – Jaśnie pan pyta się, czy może przyjść do jaśnie pani tak, jak przyszedł z podwórza.

      – Nie! – ściągnęła gniewnie brwi i błysnęła okiem. – Cham! – szepnęła pogardliwie. Zmuszała męża, żeby, przychodząc od gospodarstwa wieczorem, mył się i przebierał do stołu.

      – Kolacja? – zapytała krótko panny Fifi powracającej.

      – Zaraz będzie. Skończyłam Stary Zamek, prześliczna rzecz – mówiła Fifi z silnym akcentem francuskim. – Po kolacji zrobimy lekcje? – zapytała prędko, strwożona ściągnięciem brwi pani.

      – Zrobimy! – i kołysała się dalej, nie patrząc na Francuzkę, która wyciągała książki i kajety, a na tych ostatnich robiła jakieś uwagi czerwonym ołówkiem. Józia w wielkiej tajemnicy uczyła się po francusku i była tak wytrwała, i takie postępy robiła, że Fifina zdumiewała się czasem. Nikt nie wiedział o tem, nawet mąż, że Józia uczy się po francusku, a postanowiła umieć, bo na balu u prezesa jedna z dam głośno zagadnęła ją w tym języku i z uszczypliwością zdumiewała się, jak może polska kobieta nie umieć po francusku. Józia wściekała się z bezsilnej złości i postanowiła się nauczyć. Szło jej straszliwie ciężko, ale przezwyciężała trudności uporem, pasją, z jaką się wzięła do uczenia i z jaką wszystko robiła. Jej nienasycona ambicja pchała ją ciągle naprzód. Nienawidziła tych wszystkich pań, w których towarzystwie żyła, śmiała się z nich, kłuła je ostrem żądłem sarkazmu, ale pragnęła wszystkie prześcignąć w przepychu, upokorzyć i zaćmić. W domu obywała się byle czem, kuchnią niewiele lepszą od chłopskiej, ubraniem nicowanem i przerabianem po kilka razy, kawą paloną z grochu, albo z żyta, byle oszczędzić i mieć pieniądze na kosztowne kształcenie dzieci zagranicą, na zbytkowne graty, na lokai, którzy całe dnie wysiadywali w przedpokoju, na powozy i konie najpiękniejsze w okolicy, na wspaniałe przyjęcia, jakie urządzali dwa razy do roku, i na które spraszali całe dalsze i bliższe sąsiedztwo. Wtedy było wszystko po magnacku.

      Józia się podniosła i poszła razem z Fifiną.

      W stołowym siedział już mąż, wysoki, przygarbiony nieco pracą, mężczyzna o łagodnej twarzy, i rozmawiał z młodym praktykantem, obywatelskim synem z Krakowskiego, zapalonym myśliwym i gospodarzem, który w Ługach przechodził praktyczną szkołę gospodarską.

      – Panie Zygmuncie, mam ukłony dla pana.

      – Wolno wiedzieć, kto o mnie pamięta? – zapytał Zygmunt, zwracając ku niej swoją piękną, arystokratyczną twarz, spaloną przez słońce na bronz.

      – Zgadnij pan.

      – Nie domyślę się, z pewnością się nie domyślę, ale to była kobieta, nieprawdaż?

      – O tak, i bardzo piękna. – Założyła binokle, bo jej żółte oko zaczęło drgać newralgicznie na wspomnienie tej pięknej.

      – Znam tylko jedną, zupełnie piękną kobietę w Polsce, moją kuzynkę, Jadzię Witowską: ale ta mnie niecierpi i nazywa dzikim człowiekiem; to nie ona, prawda?

      – Ona. Spotkałam się z nią, jadąc do domu.

      – Doprawdy, nigdybym nie przypuszczał, że pamięta o mnie?

      – To, naturalnie, powiedziała mi w braku czegoś innego, więc niech się pan zbytnio nie cieszy. Trzeba było o czemś powiedzieć słów kilka, a że nie mamy nic wspólnego…

      – Dziękuję, dziękuję, otrzeźwiła mnie pani, chociaż mogę upewnić panią, że jeszcze nie pływałem w słodkim obłoku marzeń o niej, nie. – Śmiał się Zygmunt, trochę z przymusem: nieszczerość dźwięczała mu w głosie.

      – Fifi! – wskazała szorstkim ruchem Zygmunta i talerze.

      Fifi, utykając i kołysząc się, podsuwała mu kolację. Dla Zygmunta był befsztyk, konjak i piwo, a oni zadowolili się herbatą, wędlinami i resztką pieczeni z obiadu.

      – Buraki?…

      – Skończone. Jutro zaczniemy odstawiać do cukrowni – odpowiedział cicho mąż.

      – Zredukuj płacę kopaczom o dziesięć groszy dziennie.

      Zygmunt spojrzał na nią z oburzeniem, mąż ani drgnął, tylko patrzył w szklankę, a Fifi roześmiała się sucho. Cisza się zrobiła długa, ale nikt głośno nie zaprotestował narazie.

      – Obiecywaliśmy płacić drożej, ja sam zapewniałem… – zaczął Zygmunt dość energicznie.

      – Zapłacimy taniej. Wtedy, kiedyśmy zaczynali kopać buraki, były słoty i zimna, więc trudniej było dostać ludzi, ale skoro zrobiła się pogoda, niema sensu płacić tak drogo.

      – Obiecywaliśmy – szepnął mąż cicho.

      – Zapłacimy inaczej. – Poruszyła się niecierpliwie na krześle.

      – Będą malkontenci, będą się skarżyć, obmówią nas w okolicy o wyzysk biednych ludzi.

      Józia pisała coś w notesie bardzo szybko, liczyła i sumowała.

      – To wszystko razem jedno wielkie nic, i tak nas nikt nie oszczędza w tej szanownej okolicy. – Odpowiedziała twardo, schowała notes, dokończyła kolacji,


Скачать книгу