Prawda. Melanie Raabe
Читать онлайн книгу.twój mąż! – mówi w końcu.
Kąciki jego ust drgają lekko. W jego oczach połyskuje szyderstwo. Ta sytuacja go bawi.
Moje ciało jest jak odrętwiałe. Czy to sen? Nie, to nie sen, to się dzieje naprawdę.
– Co to ma znaczyć? – mówię głucho.
Na jego twarz wkrada się szyderczy uśmieszek, nawet się nie stara go ukryć.
– Czy to nie oczywiste? – pyta. – Jestem z Secret Service, przeszedłem x operacji plastycznych, żebym mógł od biedy udawać pani męża. Nos, czoło, wargi – wszystko nowe. Jak się pani dokładnie przyjrzy, dostrzeże pani jeszcze blizny. Philipp Petersen to moja nowa tożsamość. Mógłbym nawet zdradzić pani moje prawdziwe nazwisko. Ale wtedy naturalnie musiałbym panią zabić.
Śmieje mi się prosto w twarz.
Cofam się z odrazą o pół kroku.
A potem moja prawa ręka unosi się niemal bez udziału woli i wymierza obcemu siarczysty policzek.
– Gdzie jest mój mąż? – słyszę mój własny krzyk. – Gdzie jest Philipp, co pan z nim zrobił?
Obcy trzyma się za policzek, fałszywy uśmieszek znikł z jego twarzy.
Błyskawicznym ruchem łapie mnie za ramię, próbuję się wyrwać, nie mam najmniejszych szans. Przyciąga mnie do siebie, patrzy mi prosto w twarz.
– Żeby to było ostatni raz – mówi, potem nagle mnie puszcza, zataczam się bezsilnie, niemal pokonana, ale on syczy coś jeszcze przez zęby w moją stronę, coś, co doprowadza mnie na skraj obłędu:
– To przecież ja, Philipp, twój ukochany mąż.
– Precz z mojego domu! – wrzeszczę, wymierzając mu cios prosto w pierś, który sprawia, że na moment się zachwiał. – Precz stąd!
Chwytam go za ramię, wlokę do drzwi, z całej siły, sapię, do oczu napływają mi łzy, z wysiłku i z nienawiści, stawia opór, wyrywa się. Staję, łapiąc powietrze. To nie może być prawda!
– Proszę wyjść! – krzyczę. – Nie wierzy pan chyba, że to się panu uda!
Może nie jestem w stanie wyrzucić go o własnych siłach, ale wykurzę go z tego domu, choćby nie wiem co.
On tylko na mnie patrzy. Zupełnie spokojny i rozluźniony. Teraz nagle nie sprawia już wrażenia wariata, lecz kogoś, kto dokładnie wie, co robi. Rozkłada w milczeniu ramiona, jakby chciał powiedzieć: już mi się udało.
Myślę o lotnisku. O tych wszystkich ludziach, fotografach prasowych. Myślę o jutrzejszych gazetach. Będzie można zobaczyć w nich zdjęcie, na którym obcy trzyma na rękach mojego syna. I pod tym nazwiskiem stoi nazwisko Philippa. Myślę o mnie samej, jak otaczają mnie dziennikarze. Jak pozwalam na to, by obcy mnie objął, jak wypowiadam to jedno fatalne zdanie: „Dobrze, że wróciłeś”.
Cholera. Cholera. Cholera.
Wymijam go, torując sobie drogę do pokoju, gdzie jest telefon, jestem nastawiona na to, że stanie mi na drodze, że będzie próbował mnie zatrzymać, że mnie fizycznie zaatakuje – nic takiego się nie dzieje. I oto stoję już przy telefonie, biorę go do ręki, słyszę, że oszust przyszedł tu za mną.
– Nie robiłbym tego – mówi ze spokojem.
Przez chwilę zastanawiam się, czy nie zadzwonić pod 110. Potem jednak przychodzi mi na myśl, co spotyka prominentne rodziny, które dzwonią na policję: o wszystkim dowiaduje się prasa. Mnie potrzebne jest rozwiązanie dyskretne, przede wszystkim ze względu na Leo. Co robić, co mam teraz zrobić?
Tak mocno przyciskam słuchawkę do ucha, że aż boli, ale nic nie słyszę. Nie ma sygnału. Podnoszę wzrok. Oszust trzyma w ręku kabel. Wyciągnął wtyczkę.
Stoimy naprzeciw siebie jak uczestnicy pojedynku. Przez okno za jego plecami mogę zobaczyć ogród sąsiadów. Widzę cztery kruki pląsające po trawie. Przypominam sobie, jak babcia powiedziała mi kiedyś, że nie znosi kruków, bo to ptaki śmierci, i jak moja matka odpowiedziała wtedy, że to bzdura, ale ona też ich nie lubi, bo odstraszają mniejsze śpiewające ptaki, niedługo w ogóle już nie będzie sikorek ani rudzików, ani kowalików, tylko kruki i wrony. Miałam wtedy mniej więcej tyle lat, ile Leo teraz, i bardzo lubiłam sikorki i rudziki. Pozwalano mi karmić je zimą. Więc zaczęłam wtedy obrzucać kruki kamieniami, żeby je przepędzić, aż moja matka powiedziała mi, żebym przestała.
Kruki wydają z siebie gardłowe dźwięki. Skąd one się tu właściwie tak nagle wzięły? Roztrzęsiona odrywam od nich wzrok.
Ogarnia mnie panika, gdy obcy robi krok w moim kierunku, jesteśmy sami w wielkim domu, a ja nic nie wiem o tym człowieku, nic. Tylko tyle, że jest najwyraźniej bardzo inteligentny i bezwzględny. Moje spojrzenie błądzi po pokoju – szukam jakiegoś narzędzia, które mogłoby posłużyć mi do obrony – i zatrzymuje się na wielkim oknie, za którym widać ogród. Okno jest tylko lekko uchylone, słyszę kosiarkę do trawy i śmiech dzieci. To wszystko robi tak surrealistyczne wrażenie, ja tu w środku z tym typem, a na zewnątrz normalny, piękny, letni dzień.
– Ostrzegam pana – mówię. – Jeśli podejdzie pan bliżej, zacznę krzyczeć i postawię na nogi całą okolicę. Sąsiedzi szybciej zadzwonią na policję, niż zdąży pan policzyć do trzech.
Mój głos drży, nie wiem, czy ze złości, czy ze strachu. Skłamałam, tam na zewnątrz mogła być najwyżej moja stara sąsiadka i kilkoro dzieci. Sąsiedzi po lewej wyjechali. A kosiarka pani Theis straszliwie rzęzi.
– I tego byś chciała? – pyta, podchodząc krok bliżej. – Policji w domu?
– Ostrzegam pana – powtarzam, bardziej, żeby sobie samej dodać odwagi, niż z wiary, że to odniesie jakiś skutek. Mężczyzna wpatruje się we mnie. Kręci głową, długo, raz po raz, przypomina mi trochę tego słonia z chorobą sierocą w zoo. Pomijając fakt, jak smutny widok sobą prezentował – nie był niebezpieczny. Szukam jakiegoś wyjścia. Muszę się stąd wydostać, to nie ulega wątpliwości.
Robi krok w moją stronę. Ja cofam się o krok. On robi kolejny krok.
– Gdyby był pan moim mężem, nie miałby pan powodów do obaw, jeśli chciałabym zatelefonować – oświadczam w desperacji.
Wybucha śmiechem, zatrzymuje się. Zdaje się zastanawiać.
Długie sekundy.
Nasze spojrzenia się spotykają, znowu te iskierki rozbawienia w jego oczach.
– Spoglądam w moją kryształową kulę – mówi obcy wysokim, drżącym głosem, wykonując w powietrzu magiczne gesty niczym stara wróżka. – Przyszłość jest zamazana, mocno zamazana – ciągnie. – Lecz och! Mgła się rozwiewa! Tak! Coś widzę! I kula mówi, że ty… – Mruży oczy, jakby chciał dostrzec rozmazany obraz. – Tak! – woła dramatycznym tonem. – Kula mówi mi, że nie zadzwonisz na policję.
Opuszcza ręce z lekkim skinieniem głowy. W pierwszej chwili nie pojmuję. Powoli, bardzo powoli, jakby sprawiało mu to ból, kuca. Potem rozlega się ciche kliknięcie i uświadamiam sobie, że włożył na powrót do kontaktu wtyczkę kabla telefonicznego. Obcy znowu się wyprostowuje, kieruje ku mnie spojrzenie. Spokojne, pewne siebie, niemal szydercze. Wyzywające. Jakby mówił: „Dobra. Teraz twój ruch”.
W podświadomości czuję jakieś poruszenie.
Obcy patrzy na mnie swoimi ciemnymi oczami. Trwa to sekundę, dwie, całą wieczność.
– Tak myślałem – mówi w końcu.
Funkcjonować.
Robić