Zamiana. Beth O'leary
Читать онлайн книгу.by naprawdę tak bardzo lubiła Carlę – moja siostra była zbyt śmiała i arogancka, żeby kwalifikować się do kategorii młodych kobiet akceptowanych przez Betsy. Zaciskam zęby, czując ze zdziwieniem napływające do oczu gorąco – wyraźny zwiastun płaczu.
– A twoja matka… Dla niej to był bardzo bolesny cios, prawda?
Jakim cudem rozmowa tak szybko zeszła na tematy osobiste? Wypijam parę łyków herbaty – jest za gorąca i parzy mnie w język.
– Każdy inaczej przeżywa ból. – Z doświadczenia wiem, że to stwierdzenie świetnie się sprawdza w rozmowach tego rodzaju. Zwykle skutecznie ucina temat.
– Tak, ale ona trochę… zapadła się w sobie, nie sądzisz? Dlatego zastanawiam się, czy daje sobie radę.
Patrzę na Betsy. Pytanie ma tak osobisty charakter, że graniczy z niegrzecznością.
– Może moglibyśmy coś zrobić? – proponuje Betsy, odstawiając herbatę. – Pozwoliłabyś nam sobie pomóc?
– A co wy moglibyście zrobić? – Zadaję to pytanie zbyt ostrym tonem, z akcentem na „wy”, chociaż wcale nie miałam takiego zamiaru, i widzę, jak kobieta wzdryga się urażona. – To znaczy… nie wiem, jak…
– Doskonale rozumiem – odpowiada chłodno. – Ze mnie na pewno nie będzie żadnego pożytku.
– Nie, chodzi mi o to, że…
Milknę i ciszę nagle przeszywa przeraźliwy dzwonek jej telefonu. Betsy nieskończenie długo szpera w skórzanej torebce w poszukiwaniu aparatu i w końcu odbiera.
– Halo?
W słuchawce metalicznie brzęczy czyjś głos, niewyraźny, ale niewątpliwie podniesiony.
– Jeżeli chcesz kanapkę, w lodówce znajdziesz szynkę i ser – mówi Betsy.
Znowu metaliczne brzęczenie.
– No to posmaruj z jednej strony majonezem i… Tak, na pewno sobie… dobrze, Cliff, wracam do domu, kochanie. Tak. Oczywiście. Będę jak najszybciej.
Krzywię się. Naprawdę wzywa ją do domu, żeby zrobiła mu kanapkę? To jakiś zupełny idiotyzm – gdyby Ethan próbował takich numerów, pewnie… pewnie wybuchnęłabym śmiechem, bo słysząc tak absurdalną prośbę, wiedziałabym, że to żart. Pokolenie Betsy widzi to pewnie jednak inaczej – przypuszczam, że pięćdziesiąt lat temu kobieta w ogóle by się nie dziwiła, że ma przygotowywać mężowi wszystkie posiłki.
Betsy chowa telefon do torebki, po czym próbuje wstać, ale robi to za szybko, bez odpowiedniego impetu. Bezradnie opada z powrotem na fotel jak lalka z ciężarkiem w tyłku.
– Zostań, proszę – sugeruję jej, zdając sobie sprawę, że mówię zupełnie nie to co trzeba. – Przecież mąż może poczekać, jeżeli…
– Mój mąż nie może czekać – ucina ostro Betsy. – Muszę iść.
Podchodzę, żeby pomóc jej się podnieść.
– Nie, nie, poradzę sobie. – Kiedy już stoi, znowu mierzy mnie poważnym spojrzeniem. – Mam nadzieję, że rozumiesz, czego się podejmujesz w Hamleigh.
Nie umiem się powstrzymać – zaczynają mi drżeć usta. Betsy robi bardziej surową minę.
– Takiej osobie jak ty na pewno wydaje się to bardzo proste, ale Eileen robi tu mnóstwo rzeczy, więc musisz się przyłożyć. Rozumiem, że przejmiesz jej obowiązki w komitecie organizacyjnym majowego festynu?
– Tak, oczywiście – odpowiadam, starając się tym razem wyglądać poważnie.
– To dobrze. W stosownym czasie przyniosę ci listę twoich zadań. Do widzenia, Leeno – rzuca na koniec i rusza do drzwi krokiem, który z całym przekonaniem nazwałabym ostentacyjnym.
8
Eileen
To naprawdę cud, że wciąż jestem cała i zdrowa. Od przyjazdu do Londynu pięć razy otarłam się o śmierć.
1) O mały włos nie zginęłam pod kołami „pedibusa”: dowiedziałam się, że tak się właśnie nazywa ten dziwny pojazd, poruszany przez czeredę rozkrzyczanych młodych ludzi, którzy pedałują i równocześnie piją piwo. Musiałam pędem przebiec przez ulicę, żeby uniknąć zderzenia. Trochę się martwię, jak jutro zareagują na to moje kolana, ale przynajmniej wciąż są połączone z resztą ciała.
2) Stałam po lewej stronie na ruchomych schodach. (Przekonałam się, że tak się nie robi).
3) Zjadłam przyrządzoną przez Fitza „chińszczyznę”. (Strasznie gotuje. Okropnie. Wykorzystam swój pobyt i spróbuję go nauczyć paru rzeczy).
4) Przesiadałam się do drugiej linii metra na stacji Monument. (Według mapy to ta sama stacja co Bank, ale nie jestem przekonana. Marsz z jednego pociągu do drugiego trwał wieczność. Nogi miałam już umęczone po przeprawie z pedibusem; musiałam przycupnąć obok ulicznego muzykanta grającego na ukulele. Był bardzo wyrozumiały. Pozwolił mi usiąść na swoim wzmacniaczu).
5) Poznałam mieszkającą po sąsiedzku zdziczałą pręgowaną kotkę, której brakuje połowy ucha. Z sykiem rzuciła się na mnie ze schodów, ale natychmiast walnęła łbem o balustradę i spadła. Drobna pociecha.
Przykro mi przyznać, ale jestem potwornie zmęczona i zszokowana. W Londynie żyje się w szalonym tempie i wszyscy są bardzo nieszczęśliwi. Jakiś człowiek w metrze sklął mnie, bo za wolno wysiadałam; kiedy przystanęłam na Oxford Street, żeby wyjąć mapę, zderzyła się ze mną jakaś pani i nawet nie przeprosiła. A gdy już byłam w domu Leeny, natknęłam się na sąsiadów z dołu, pozujących na artystów dwoje młodych ludzi w skarpetkach i sandałach. Próbowałam ich zagadnąć, ale zobaczyłam, jak kobieta zerka na męża i przewraca oczami.
Zupełnie tu nie pasuję. Przez cały dzień zauważyłam tylko trzy osoby wyglądające na więcej niż siedemdziesiąt lat, a jedną z nich okazał się uliczny artysta przebrany za Einsteina.
To prawda, nieraz przychodzi mi na myśl, że byłoby mi trochę łatwiej, gdybym nie była tu sama – gdyby, powiedzmy, był ze mną Wade – ale Wade nigdy nie poszedłby na Oxford Street. Nie tęsknię za nim, choć czasem brakuje mi męża jako osoby, na której ramieniu mogłabym się oprzeć, pokonując trudny stopień przy wysiadaniu z autobusu, która mogłaby mi potrzymać parasol, kiedy płacę za herbatę.
Muszę jednak zachować pozytywne nastawienie. Moja przygoda dopiero się zaczyna i już wcześniej było wiadomo, że początki okażą się trudne. Trzeba stale mieć zajęcie. Jutro wieczorem przyjdzie Bee, przyjaciółka Leeny, żeby mi pomóc w „internetowych randkach”. Leena twierdzi, że Bee jest prawdziwym ekspertem. Kto wie, może już w czwartek będę z kimś umówiona.
Mleko w lodówce Leeny zaczęło się zsiadać; z westchnieniem wylewam je do zlewu i biorę torebkę, by znowu wyruszyć na zakupy. Tym razem, ponieważ mojej uwagi nie odwracają nieuprzejmi sąsiedzi w sandałach i skarpetkach, mogę się spokojnie rozejrzeć na dole. Między schodami a drzwiami wejściowymi do budynku rozciąga się duża otwarta przestrzeń; ustawiono w niej trzy kanapy pod dziwnymi kątami. Na jednej z nich są jakieś podejrzane ciemne plamy, dwie pozostałe są poplamione czymś podejrzanie jasnym. Dywan jest przetarty, ale przez dwa wielkie okna wpada tu mnóstwo słońca. Przypuszczam, że zostało to pomyślane jako wspólna przestrzeń sąsiedzka – szkoda, że nikt z tym niczego nie zrobił.
Kiedy wracam ze sklepu, zdziczała kotka zeskakuje z kanapy z ciemnymi plamami i podchodzi, żeby otrzeć się łbem o moje nogi. Nie idzie po całkiem prostej linii. Mam nadzieję, że incydent z balustradą nie spowodował u zwierzaka uszkodzenia mózgu. Dziś rano dostrzegłam