Imperium chmur. Jacek Dukaj
Читать онлайн книгу.Gwiazdy nad górami. Powietrze ciężkie od tłustych woni lasu. Stuknięcia laski. „Pora spać, synu”.
Mała sowa przysiadła na ogrodzeniu między podwórzem Bramy Mgieł i drewnianymi barakami koszar. Pozwala się głaskać i karmić synowi doktora O Ho Kyi. Ordynans kapitana podaje chłopcu paski mięsa. Z zadowolenia ptak przymyka ślepia jak latarenki, strzyże długimi brwiami.
„Oswojona? Uważaj. Och, na litość boską, nie będziesz i tego zapisywać!”
Kiyoko pisze.
Doktor O Ho Kyi zagląda jej przez ramię. „Sowa?” „Na szczęście, panie doktorze”. „Na mądrość i wiedzę raczej”.
Tam jest zbyt ciemno – Kiyoko podchodzi do frontu koszar; z ich wnętrza bije przez wysokie okna żółty blask. „Sowa. Fu-ku-ro”. 福 来 郎. „Szczęście. Przyjdzie. On, jemu”.
Gaikokujin wpatruje się w wyrysowane na ziemi kanji, jakby właśnie otwierał się przed nim najtajniejszy skarbiec fizyki.
„Les navires de l’esprit de fer?” „Okręty Żelaza Ducha, panie doktorze”. „Ach tak. Każda nazwa to imię, każde imię nazywa świat. Ducha. Duch. Mhm. Geist, zgadłem?”
Kiyoko pisze na ziemi u stóp cudzoziemca.
魂
„Tamasi. Duch, l’esprit, der Geist”.
鉄
„Tetsu. Żelazo”.
Oyatoi gaikokujin wsparł się oburącz na lasce. Zgarbiony, nachylony – nad logogramami, nad dziewczyną. „I wasz cesarz naprawdę spodziewa się Okrętów Żelaza Ducha?”
Kiyoko zapisuje w notatniku sokki także to pytanie.
Syn doktora O Ho Kyi nakarmił sowę ostatnim paskiem mięsa. Sowa przekręca główkę, w tę i we w tę, pytająco, myśląco. Chłopiec głaszcze ją lewą ręką, prawą sięgając od dołu – chce ją schwycić? podnieść? przytulić? Sowa jest szybsza, wyrywa się. Wyrwała się.
Trzepocze skrzydłami.
Zawisła pośrodku nocy. Rozpostarta ponad ludźmi.
Skrzydło, skrzydło, człowieczy gniew na pierzastej twarzyczce. Spogląda jasnymi ślepiami z wysokości.
Dziób, pazury, i szept miękkiego ruchu: ach! ach! ach!
Doktor O Ho Kyi patrzy na Kiyoko patrzącą na sowę: radosny zachwyt, dziecko zachłyśnięte światem, blask cudu odbity na półdorosłej buzi.
Doktor O Ho Kyi śmieje się głośno.
Z koszar wychodzi zirytowany oficer w rozpiętym mundurze. Przez okrągłe okulary w drucianych oprawkach rzuca spojrzeniem krótkowidza – na śmiejącego się cudzoziemca, na napisy na ziemi, na afisz z grubym drukiem przybity obok do ściany koszar.
Następuje między oficerem i ordynansem szybka wymiana zdań jak warknięć.
Oficer kłania się sztywno obcokrajowcowi, wygładza afisz, kłania się afiszowi, znacznie niżej, i znika w koszarach. Trzasnąwszy drzwiami.
„Przypuszczam, że niektórzy wciąż chcą spalić europejskie wynalazki, wypędzić białych, ukrzyżować chrześcijan”. „O! Ponieśliśmy karę!, ukorzyliśmy się pod wolą cesarza!, ułaskawieni!, służymy”.
„Tato, tato, a czemu on się kłaniał papierowi?”
Wystosowany w czternastym roku Meiji Reskrypt cesarski do żołnierzy i żeglarzy odczytują codziennie we wszystkich jednostkach wojskowych w całym Kraju Bogów; tym bardziej w nowo powołanej Cesarskiej Marynarce Nieba, na tej wyspie obcych bóstw i ułaskawionych rebeliantów.
Cesarz przemawia do poddanych, aby poznali, dlaczego robią, co robią.
Żołnierze, Żeglarze, My jesteśmy waszym Najwyższym Dowódcą. Nasz związek będzie w najwyższym stopniu intymnym: My będziemy polegać na was jak na Naszych kończynach, a wy ujrzycie Nas jako swoją głowę. Czy obronimy Imperium, czy wykażemy się godnymi łaski Niebios i odwdzięczymy się za dobrodziejstwa Naszych Przodków, zależy od sumiennego wykonywania waszych obowiązków jako Żołnierzy i Żeglarzy. Skoro majestat i potęga Naszego Imperium doznają uszczerbku, przeżyjecie z Nami ten smutek; skoro chwała Naszych czynów zbrojnych rozbłyśnie promieniście, podzielicie z Nami ten honor. Jeśli wszyscy wypełnicie swe obowiązki, wy i My w duchu jedna istota, jeśli zrobicie, co tylko możliwe, by chronić Nasz kraj, lud Nasz cieszyć się będzie błogosławieństwem pokoju przez długie lata, a siła i godność Naszego Imperium opromienią świat.
.
外
国
人
.
Nienawidzili się, zanim się urodzili.
Wypuszczasz ją z dłoni – dobrze wyważona katana tetsu tamasi zawisa w powietrzu.
Wszystkie te strachy i cuda chowamy na poddaszu dzieciństwa.
.
Nienawidzili się, zanim się urodzili. Życie zaczyna się od poczęcia i nienawiść zaczyna się od poczęcia. W Kraju, Którego Nie Ma, ziścili się w łonie matki brat i brat.
Zanim się urodzili, brat zawinął pępowinę na szyi brata i dusił go, dusił, omalże duszę mu zdusił. Tak że jeden brat zawsze będzie trochę powolniejszy i oddalony w głowie.
Zanim się urodzili, brat wgryzł się w ciało brata i jadł, jadł, mało, a by zjadł. Tak że drugi brat zawsze będzie mniejszy, słabszy, ciemniejszy.
A gdy już się urodzili, w kołysce leżąc, kopali się i spychali i płakali na siebie nawzajem. Nie mogła ich matka karmić równocześnie, przy prawej i przy lewej piersi: ważniejsze im było odepchnąć od piersi brata, aniżeli pożywić się samemu.
A gdy już nabrali siły uchwytu na zabawkach i grzechotkach, nie mogli leżeć w jednej kołysce, tak wpychali brat bratu w gardło i oczy zabawki i grzechotki. Nie mogli spać.
Rozdzieleni zatem. W innych łóżeczkach.
Nie wolno jednak bonie spuścić ich z oczu ani na moment: jeden brat wrzuca do mleka drugiego brata guziki i drzazgi, drugi brat spycha pierwszego brata z parapetu. Mało, a by spadł na śmierć.
Ojciec udał się po poradę do doktora pediatrii. „To im minie, minie, zawsze mija”.
Raczkują i gaworzą. Zostawić ich w tym samym pokoju, rozpędzą się na czworakach i zderzą główkami, a potem znowu, i znowu, płacząc.
Rozdzieleni zatem. Z innymi bonami.
Spotykają się wszakże codziennie w przypadkach domowych, żyją w tej samej przestrzeni, słyszą się i widzą i czują. Krzyczą, płaczą, biją o ściany tłustymi piąstkami, gdy wiedzą, że tam za ścianą – brat. Nie z tęsknoty. Ale – ściana stoi na przeszkodzie, przez ścianę nie dosięgną brata żadną krzywdą.
Rodzina tego nie wie. Przyjaciele tego nie wiedzą. „Jak oni się kochają! Nie mogą żyć bez siebie”.
Ojciec udał się po poradę do profesora od nerwów. „Nauczą się. Nauczycie ich”.
Chodzą i mówią. Kłamią nieustannie brat przeciwko bratu. Wymykają się spod uwagi bon. Wspinają się na schody, żeby zrzucać z góry schodów ciężkie przedmioty, brat na brata. Wykradają szpilki, igły, spinki, żeby kłuć, dźgać, dziabać nimi brata do krwi. Rozpędzają się w długich korytarzach i tup-tup-tup taranują się z impetem główka w główkę.
Ojciec wchodzi do bawialni i widzi brata siedzącego na bracie i wydłubującego mu oko srebrną łyżeczką z cukiernicy.
„Nie możemy tak dłużej.