Milczenie. Hubert Hender
Читать онлайн книгу.da, lecimy tropem marketów budowlanych. Nagrania z monitoringów, weryfikacja paragonów.
– Dodam dla porządku – wtrącił technik – że to gwoździe ocynkowane. Podobne stosują stolarze, ale i dekarze do montażu krokwi dachowych lub masywnych konstrukcji drewnianych. Mniejsze sklepy mają tę zaletę, że sprzedający często kojarzą swoich klientów. Wiedzą, kto gdzie pracuje, czy prowadzi jakąś firmę. W takich miejscach jak to ludzie się też lepiej znają, więc jest nadzieja na jakiś trop – powiedział i sięgnął po torbę foliową, a potem zaprezentował zebranym jej zawartość. – Cztery gwoździe o długości około osiemnastu centymetrów i średnicy pięciu milimetrów. Solidne, mocne i stosunkowo nowe. Stąd wniosek, że zabójca mógł je kupić niedawno w sklepie budowlanym. Albo komuś ukradł.
Fijałkowski zanotował.
– Ślady? – zapytał Krauze.
– Mamy trochę. Zwłaszcza jeden przy samym drzewie. Rozmiar buta czterdzieści cztery. Podejrzewam, że może to być człowiek, którego szukamy. Dopiero w laboratorium podciągnę w programie graficznym kontrasty i wtedy przedstawię wam efekt końcowy. Na razie, na podstawie samego odlewu, nie widać dobrze faktury, chociaż wydaje mi się, że odcisnęło się logo producenta butów.
– Ile musimy na to czekać?
– Zajmę się tym, gdy wrócę do miasta.
– A wracasz?…
– Został nam jeszcze tylko tamten samochód do zrobienia. Godzina, może dwie, i będziemy się zwijać.
Policjanci popatrzyli po sobie. Widzieli swoje zmęczone twarze. Żaden z nich nie był w nastroju do żartów, do złośliwych komentarzy ani do dowcipkowania. Czuli powagę sytuacji i tę przenikającą świadomość ludzkiego zła, które dawało się wyczuć w lesie. To było miejsce konania, miejsce cierpienia i bólu, jakiego nie potrafili sobie wyobrazić.
Krauze uderzył otwartymi dłońmi w kolana.
– Doskonale. Czyli wszystko ustalone?
– Zdaje się, że tak – odpowiedział Rudzki. – Mamy plan na kolejny dzień lub dwa.
– A zatem, panowie, wiecie, co robić. Działamy – rzekł Igor na koniec spotkania i każdy policjant ruszył w swoim kierunku.
W tej samej chwili zabrzęczał telefon Krauzego. Jeden sygnał, a więc była to wiadomość. Nie odczytał jej. Przysunął do siebie komputer i zaczął się przyglądać mapie okolicy. Zaznaczył kilka interesujących go punktów, wyszukał również sklepy z artykułami metalowymi oraz narzędziami. Zapisał sobie nazwy tych, które znajdowały się w promieniu kilkunastu kilometrów, bo od nich chciał zacząć. I mimo że przydzielił tę robotę funkcjonariuszom, wolał mieć te informacje na wszelki wypadek.
Uruchomił KSIP, Krajowy System Informacji Policji, i sprawdził właściciela tartaku. Wyniki nie były zadowalające. Oczywiście z punktu widzenia śledczego. Przemysław Góral nigdy nie był karany. Odnotował sobie ten fakt w pamięci. Następna osoba, Franciszek Sobczak, mężczyzna, który sprzedał samochód Witakom i z którym rozmawiali z samego rana.
Facet zebrał łącznie piętnaście punktów karnych za jazdę pod wpływem alkoholu. Poza tym żadnych przewinień. Jeszcze jedno wykroczenie drogowe i być może skończy z jazdą na długo. Sobczak ma pozwolenie na broń. Zastanowiło go to. Broń i alkohol. Niezła mieszanka. Cholernie kuszące, by pod wpływem alkoholu kogoś odstrzelić. Ale żadnej przeszłości kryminalnej, żadnego grożenia, żadnego wyroku w zawiasach, znęcania się, molestowania, nękania. A to raczej u takich eskaluje obsesja, która nakłania do morderstwa. Trzeba będzie dowiedzieć się czegoś na jego temat.
Następna osoba, Jacek Godlewski, pracownik tartaku. W tym przypadku baza okazała się łaskawsza. Krauze omal nie zatarł rąk niczym odkrywca tuż przed otwarciem starożytnej skrzyni. Trzy lata temu Godlewski dostał wyrok w zawieszeniu za zaatakowanie żony oraz nastoletniego syna. Otrzymał dozór kuratorski. Krauze zagotował się ze złości. Co za pieprzona menda bije swoją rodzinę?
Czas na obie ofiary, braci Witaków. To oni byli najważniejsi, oni komuś podpadli. Czy ktoś zamordowałby dwie niewinne osoby? W taki sposób? Wierzył w przypadki, ale nie tym razem. Musiał chwilę poczekać na połączenie z serwerem. Internet bezprzewodowy zgubił sygnał, ale po chwili znów się połączył. Jerzy Witak, lat trzydzieści sześć, zamieszkały w Sławęcinie. Sprawca wypadku w pobliżu Kamieńca Ząbkowickiego, niedużej miejscowości położonej kilka kilometrów od miejsca zamieszkania. Potrącił śmiertelnie przechodnia, który wybiegł na ulicę. Ofiara była pod wpływem alkoholu. Z lapidarnych informacji jasno wynikało, że Jerzy Witak nie był winny. Krauze sprawdził numer rejestracyjny auta biorącego udział w wypadku. Ten sam samochód. Rosyjski uaz 469, który stał teraz w lesie. To do niego za moment pójdą technicy i być może odkryją coś, co będzie można włączyć do śledztwa.
Wypadek zdarzył się trzy lata temu. Krauze przypomniał sobie dzisiejszą rozmowę. Wtedy auto nie należało do Witaków. Tak wynikało ze słów Sobczaka, który powiedział, że niedawno im je sprzedał. Przewinął stronę do samego dołu, ale niczego więcej nie znalazł.
Bazy danych, podobnie jak kołyszące się na wietrze drzewa, milczały. A szkoda, pomyślał. Wystarczyło, by podpowiedziały mu choć słowo. Kto ich zamordował. Bo przecież były świadkami zdarzenia, które postawiło na nogi wielu policjantów.
Jedno słowo. Chciałby teraz usłyszeć tylko jedno słowo. Kto to zrobił. Ale wielkie stworzenia, które pilnowały tego miejsca, milczały.
8
Samochód znów obiegły warczące psy. W tym samym ustawieniu co wtedy, z liderem na przedzie stada. Cztery biegające wokół samochodu czworonogi narobiły takiego hałasu, że niepotrzebny był dzwonek. Tym razem w drzwiach pojawiła się tęgawa kobieta. Ubrana jak typowa gospodyni domowa – niebieski nakrapiany fartuch, przewieszona przez ramię ścierka do wycierania naczyń. Włosy spięte w kucyk, pucułowata twarz z czerwonymi policzkami. Krauze dostrzegł pod nosem delikatny zarost jak u dojrzewających nastolatków. Ani grama makijażu, farby do włosów czy lakieru do paznokci. Bo i dla kogo miała ładnie wyglądać? Dla otyłego męża, który przypominał dziewiętnastowiecznego drwala?
– Co za pieprzone średniowiecze – zdążył wyszeptać do siebie, nim do niego podeszła. Określenie Rudzkiego bardzo mu się spodobało.
– A pan kto? – zapytała, gdy opuścił szybę.
– Podkomisarz Filip Krauze. Ja do męża. To ważne.
– Śpi.
– O tej porze?
– Mówię, że śpi. Narobił się o świcie przy krowach. Teraz odsypia. Zawsze śpi po obiedzie.
– Proszę go obudzić.
– Będzie zły. Zawsze się wścieka, panie, a ja jebów od niego nie chcę. Gdy jest wściekły, to gorszy od diabła.
Krauze popatrzył na przestrzeń między budynkami gospodarczymi, na szachownicę pól i łąk. Pomyślał o tym, co powiedziała.
– Proszę mu przekazać, że jeśli tu nie przyjdzie, to nie tylko on będzie zły, ale policja również. Będziemy go po komisariatach w Kłodzku ciągać. Tego by na pewno nie chciał.
Kobieta wymamrotała coś pod nosem, machając rękoma, po czym podreptała do domu. Komisarz usłyszał jej podniesiony głos. Rozejrzał się po wnętrzu samochodu Igora. O dziwo, panował w nim porządek, co go zdumiało. Pod siedzeniem leżały wprawdzie gazety motoryzacyjne oraz kupony totka, ale zamiast walających się wszędzie śmieci, których się spodziewał, znalazł dziesiątki gum do żucia, a w schowku opakowanie chipsów, butelkę napoju gazowanego, puszki z kukurydzą, ciastka i dropsy. Podejrzewał, że w bagażniku było więcej jedzenia. Wielokrotnie widział, jak Igor pożerał mentosy i zagryzał je kiełbasą. Albo jadł