Milczenie. Hubert Hender

Читать онлайн книгу.

Milczenie - Hubert Hender


Скачать книгу
do siebie w duchu.

      – Trzy lata temu bracia Witakowie mieli wypadek pana samochodem. Koło Kamieńca. Pamięta pan?

      Sobczak popatrzył na niego przenikliwie. Chyba nie miał złych zamiarów, choć jego nozdrza przez chwilę pracowały jak u wściekłego byka. Krauze pomyślał, że może poruszył niewygodny dla niego temat. Mężczyzna otworzył drzwi i usiadł tak ciężko, że auto aż się zakołysało. Podkomisarz poczuł smród potu, obornika i zwierząt. Mieszanka wszystkiego, co może dać natura w swojej najbardziej nieprzyjemnej formie. Momentalnie uchylił drugie okno. Może przewiew spowoduje, że tapicerka nie przejdzie tym ohydnym zapachem. Teraz trzeba tylko na moment wyłączyć odpowiednie zmysły, uznał.

      – Co pan chce wiedzieć?

      – Wszystko – odburknął Krauze zdecydowanie. Nie był to głos, który miał kogoś zachęcić do przyjacielskiej pogawędki, raczej taki, który potęguje dystans.

      Sobczak prychnął.

      – Wszystkiego to nie pamiętam.

      – Zna pan szczegóły tamtego wydarzenia?

      – Raczej niewiele. Chodziłem po komisariatach. Składałem zeznania. A jeśli chce pan znać szczegóły, niech pan poszuka na policji w Kamieńcu.

      – Znajdę je – powiedział Krauze, patrząc przed siebie. Miał ochotę sięgnąć po sezamka, ale wiedział, że nawet on nie będzie smakował w takim smrodzie. Skrzywił się, ale udał, że coś go zaswędziało. Podrapał się po twarzy. – Zanim to nastąpi, chcę się dowiedzieć, co się wtedy wydarzyło. Od pana.

      – Wydarzyło się to, co zawsze się dzieje w takich sytuacjach – rzucił mężczyzna, wytarł cieknący nos i przesunął ręką po spodniach.

      – To był pana samochód.

      – Mój, i co z tego? Pożyczyłem im uaza na parę dni. Zresztą pożyczałem im go wiele razy. Potem oddawali auto wraz z flaszeczką w podziękowaniu. Co mi zależało? – zapytał, nie oczekując odpowiedzi. – Ja rzadziej go potrzebowałem.

      – Dlatego, że ma pan piętnaście punktów na koncie, czy z jakiegoś innego powodu?

      – Widzę, że inwigilacja pełną parą…

      – Staram się, jak mogę. Nie przyjechałem tu, by odwalać manianę, lecz złapać kogoś, kto zadźgał dwóch facetów z tej wsi.

      – Toś pan źle trafił.

      – Co z tym wypadkiem?

      – A zresztą. – Machnął ręką. – Jebać to. Zdarzyło się parę razy wypić i jechać do miasta. Złapali, trudno. Stało się. A teraz to już i tak nie potrzebuję auta. Siedzę w domu, pilnuję gospodarki. Nie muszę jeździć do miasta, krowom nie są potrzebne żadne specjały. Wszystko, czego potrzebujemy, mamy tutaj.

      Krauze nieznacznie potaknął.

      – Co z tymi Witakami?

      – Brali ode mnie samochód, zawsze oddawali z pełnym bakiem. No i, jak mówię, dawali gratis flaszeczkę bimbru, czasami stówkę za parę dni. Kiedyś wypierdoliła im opona w lesie, więc kupili dwie nowe, na całą oś. Naprawiali wszystko rzetelnie. Bez dwóch zdań. O nic nie musiałem prosić.

      – Skąd mieli bimber?

      Sobczak popatrzył na swojego rozmówcę jak na dziwoląga, dając mu do zrozumienia, że to było głupie pytanie.

      – Wie pan, gdzie jesteśmy?

      – W Sławęcinie.

      – Tu nie chodzi o nazwę, panie.

      – A niby o co?

      – O to, że jesteśmy na wsi.

      – No i?

      – Tu co drugi pędzi bimber. No, może nie co drugi – poprawił się po chwili namysłu – ale sporo osób. Oczywiście na własny użytek.

      – No dobrze, co się wtedy stało? Jak doszło do wypadku?

      – Pożyczyli ode mnie uaza na parę dni. Mieli jakieś zlecenie na drewno. Jak zawsze.

      – Co to była za robota?

      – Wycinka gdzieś za Kamieńcem. Albo tuż obok, nie pamiętam. Wracali, wioząc moim autem drągale.

      – Co?

      – Drągi. Takie dwumetrówki, większe by nie weszły. Auto było masywne, ciężkie, załadowane po sam sufit.

      – Przewozili drewno pana autem? Z tego, co wiem, mają tu we wsi ciężarówkę. W tartaku.

      Sobczak rozłożył ręce.

      – Nie wiem, panie. Wiem, że drewno dostali w ramach rozliczenia. Po prostu drewno zamiast kasy, czaisz pan?

      Krauze zaczął grzebać w schowkach hondy Igora. Znalazł miętówki. Wziął sobie jedną i poczęstował rozmówcę.

      – A co, z ryja mi capi, że mi pan dajesz?

      Capi, pomyślał, jak z obory. Ostatnio pewnie byłeś u dentysty jeszcze w poprzednim ustroju.

      – Nie, ale poczęstować wypada.

      Sobczak wziął kilka cukierków i pogryzł je z łatwością. Miał zęby jak niedźwiedź.

      – Który z nich kierował?

      – Niewiele pamiętam z tamtego czasu, musiałby pan popytać innych, na pewno wiedzą więcej ode mnie – rzekł, ale Krauzemu po raz pierwszy wydawało się, że Sobczak skłamał. Nie wyczuł jednak, jaki to był rodzaj fałszu. A może nie był to nawet fałsz czy kłamstwo, pomyślał po chwili obserwacji prostej, niewyuczonej, naturalnej mowy ciała mężczyzny; jego dalekich spojrzeń, nerwowego zaciskania palców. Była to raczej próba odwleczenia odpowiedzi w czasie.

      – Ale to był pana samochód i to pana przesłuchiwali policjanci.

      – Mnie, to prawda – powiedział i wypuścił głośno powietrze. Landrynki miętowe nie pomogły. Krauze otworzył drzwi na oścież. Popatrzył na swojego rozmówcę. Czuł, że coś go jednak gryzie. Znał Sobczaka dopiero od paru godzin, ale wydawało mu się, że częściowo go rozpracował. Mężczyzna nie umiał ukryć żalu do Witaków. – Trzy albo cztery lata zrobiły swoje, wybacz pan, nie pamiętam dobrze.

      Chryste, ile razy jeszcze to powtórzy, zapytał sam siebie.

      – Ale te lata nie zatarły całkowicie pamięci. Nie u kogoś takiego jak pan. Nie wierzę w to – powiedział spokojnie i sięgnął po uwierającą go legitymację służbową. Położył ją na widoku na tapicerce nad nawiewem, tuż pod samą szybą. Tym prostym gestem chciał przypomnieć Sobczakowi, że rozmawia z człowiekiem z wydziału kryminalnego, przed którym powinien mówić prawdę i tylko prawdę, jak pod przysięgą. Symboliczny gest chyba poskutkował.

      – To było trzy lata temu, fakt. Jakoś późną jesienią albo wczesną zimą. Na jezdni robiło się już ślisko, ale nie było śniegu. Tylko gołoledź. Parę dni wcześniej jeździłem samochodem i miałem problemy, żeby podjechać pod niedużą górkę w Sosnowej. Zna pan tę miejscowość?

      Policjant kiwnął głową, ale się nie odezwał.

      – Wracali późnym wieczorem po robocie. Upchali gazika drewnem i ruszyli międzymiastową.

      – Legalnym drewnem? – zapytał i przyjrzał się swojemu rozmówcy, jego rękom i palcom, brudnym, czarnym, na których utrwalił się już ślad ziemi, przywiązania człowieka do natury. Wskazywało na to również jego ubranie, ciemne od brudu.

      – Podejrzewam, że tak. Policja pewnie to sprawdzała.

      – Okej, załadowali wóz… – Krauze podjął przerwany wątek.

      – Tak, ruszyli w kierunku domu. W połowie miejscowości, tam


Скачать книгу