Otwarte drzwi. Marta Maciaszek

Читать онлайн книгу.

Otwarte drzwi - Marta Maciaszek


Скачать книгу
z kilkoma butelkami.

      – Yyy? – Z zaskoczenia nie byłem w stanie wydusić z siebie nic więcej.

      – Polak? – Chłopak zadał kolejne pytanie.

      – Polak – odpowiedziałem bardzo powoli.

      Wtedy on wyciągnął rękę i przedstawił się:

      – Michał. Michał Wargocki.

      Naśladując jego wypowiedź, odpowiedziałem:

      – Marceli. Marceli Kłosiński. – Uśmiechnąłem się w myślach, zamykając wykrzywione usta po skończeniu głoski „i”.

      Przez chwilę zapanowała niezręczna cisza, którą przerwał Michał.

      – To co, po piwku?

      – Chętnie – powiedziałem i otworzyłem szerzej drzwi, zapraszając go do środka.

      Chłopak, stawiając na podłodze piwo, zaczął zdejmować buty, a ja widząc to, klepnąłem go w plecy i powiedziałem:

      – Ja sam tu sprzątam. Nie zdejmuj butów, bo sobie skarpety pobrudzisz.

      Michał podniósł głowę i zerkając w głąb domu, zaśmiał się.

      – Jak wolisz – powiedział, a rzucając okiem na mieszkanie, po chwili zapytał: – Sam tu mieszkasz?

      Uśmiechnąłem się pod nosem, będąc pod wrażeniem bystrości jego umysłu, bo nie każdy po stwierdzeniu, że ktoś w domu sprząta, wydedukuje, że w tym domu również mieszka sam.

      – Sam – odpowiedziałem i ręką zaprosiłem go do salonu.

      Zanim wszedł, zapaliłem światło. Chłopak usiadł na kanapie i wyciągnął z kartonu dwie butelki. Otwierał jedną o drugą, a potem podał mi piwo. Ponownie przejechał wzrokiem po miejscu, w którym był.

      – Ładne mieszkanko.

      – Po moich rodzicach. – Być może uprzedziłem jego pytanie.

      – Aha – wydukał Michał.

      Miałem wrażenie, że chce zapytać, dlaczego rodzice zostawili mi mieszkanie w czasach, kiedy sytuacja Polaków w Londynie jest finansowo dramatyczna, ale zmienił zręcznie temat.

      – Wiesz, tak właściwie to nie wiem, dlaczego zapukałem do twoich drzwi. Nie znamy się, ale jakoś tak… – Błądził w myślach w poszukiwaniu jakiegoś sensownego wytłumaczenia.

      – Przeeestań – przeciągnąłem głoskę „e”. – Jak by to powiedział mój ojciec, Polak do Polaka ciągnie.

      – No właśnie. Ja wiedziałem, że jesteś Polakiem. Nie znam tu wielu Polaków, ale czasem spotkam kogoś w pracy. No wiesz.

      – No, no, wiem – odpowiedziałem, biorąc kolejny łyk piwa.

      Było zimne i mocne. Każdy jego bąbelek przyjemnie łaskotał swoją mocą najpierw podniebienie, a później przełyk. Lekka goryczka swoim chłodem rozluźniała mnie w towarzystwie nieznajomego Michała. Nie piłem piwa zbyt wiele razy, ale zawsze mi smakowało i czułem radość zanurzania w nim swoich ust. Nie mogłem powiedzieć tego o mocniejszych trunkach, a w szczególności o wódce. Lubiłem wino i nalewki, ale były ciężkie i nie dawały takiej świeżości, co zimne, mocno gazowane piwo.

      – A co tu robisz? – zapytał Michał.

      – Mieszkam – odpowiedziałem i zaśmiałem się, wiedząc, że nie takiej odpowiedzi się spodziewał.

      – No ale robisz gdzieś?

      – No właśnie się rozglądam – skłamałem, bo mimo że bardzo potrzebowałem pracy, nie podjąłem żadnego kroku, aby ją znaleźć. Być może wśród kolorowych reklam w gazecie od Michała były jakieś oferty pracy, ale ponieważ nigdy ich nie czytałem, to tego nie wiedziałem.

      – Nie kituj. Starzy ci dom zostawili, to chyba i kasę też, co?

      Trochę mnie zdenerwowało jego pytanie, ale nie dając tego po sobie poznać, uprzejmie odpowiedziałem:

      – Patrz, jacy są, nie zostawili.

      – Ty, słuchaj. – Mój piwny towarzysz podniósł się z kanapy i dodał: – Te gazety to nie ciężka praca. Wstajesz tylko rano i oblatujesz kilka ulic, wkładając je do skrzynek. Lepsze to niż nic. Mało płacą, ale jak ty jesteś sam, to też ci pewnie wiele nie trzeba. I potem masz cały dzień wolny, co?

      Mówiąc to, położył szczególny nacisk na słowa „dzień wolny”, nie mając pojęcia, że dla mnie to stwierdzenie oznacza spędzanie czasu samemu bez pomysłu na kolejną godzinę albo nawet minutę. Dla Michała dzień wolny musiał znaczyć coś zupełnie innego. I zacząłem się zastanawiać, czy tak naprawdę mu tego zazdroszczę, ale on przerwał, kończąc swoją wypowiedź:

      – Ja tam od niedawna robię. Wiem, że potrzebują ludzi. Żaden Angol za takie pieniądze nie pójdzie. Jak chcesz, to skoczymy tam jutro i pogadasz z szefem, normalny facet, co?

      – Co: co?

      – No czy chcesz?

      – Chcę – odpowiedziałem automatycznie, bardziej z grzeczności niż przekonania, że chcę pracować jako roznosiciel gazet.

      – To ekstra. Ja kończę gdzieś o dziesiątej trzydzieści, to bym wpadł po ciebie. Biuro mieści się kilka ulic stąd.

      – Chcę – powtórzyłem wolno, będąc myślami wciąż kilka zdań rozmówcy wcześniej.

      – Marceli. – Zorientowawszy się, Michał starał się przywołać mnie do logicznego myślenia.

      – Tak, tak, dziesiąta trzydzieści.

      – No to zdrowie.

      – Zdrowie.

      Faktycznie szef całego biznesu od drukowania gazet z reklamami i ogłoszeniami wrzucanymi do domów był bardzo miły. Oprócz tego był zarazem konkretny i po przedstawieniu warunków pracy wyciągnął grubą dłoń, mówiąc z uśmiechem:

      – To do zobaczenia jutro o szóstej.

      – Tak – wyjąkałem i uwalniając swoją rękę, zacząłem zmierzać w kierunku drzwi.

      – Tylko się nie spóźnij!

      Od kiedy zacząłem pracę przy roznoszeniu prasy, Michał odwiedzał mnie dosyć często. Cieszyłem się z tego, bo w przeciwieństwie do sąsiadki Gertrudy nie grał mi na nerwach. Lubiłem jego poczucie humoru i wiele wieczorów, zamiast przegadać, to po prostu prześmialiśmy. Posiadał duży takt, bo kiedy orientował się, że nie chcę odpowiedzieć mu na zadane pytanie, po prostu zmieniał temat. Poza tym prawie nigdy nie rozmawialiśmy o pracy. Tego wieczoru jak zwykle piliśmy piwo i gaworzyliśmy o wszystkim i niczym.

      – Ja to chyba wrócę do Polski, bo ile tu można biedować nie na swoim? Już bym chyba wolał w ojczyźnie żyć od pierwszego do pierwszego. Co ja potem swoim dzieciom powiem? – Zamyślił się, a po chwili spytał: – Ty wrócisz?

      – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

      Ignorując moją wypowiedź, Michał kontynuował:

      – Ja to tak bym sobie wykombinował, żeby w Polsce na wsi dom zbudować. Już mam wszystko obmyślone. Masz kartkę? – rzucił.

      – A co, chcesz mi swój dom na niej narysować?

      – No, a co? Nie chcesz? Wiesz, jak coś, to cię zaproszę – powiedział, starając się chyba zachęcić mnie do przyniesienia kawałka papieru, na którym zamierzał narysować swój dom, a w nim pokój, w którym bym spał, gdybym przyjął jego zaproszenie.

      – Na tym narysuj – powiedziałem i podałem mu leżącą na podłodze przy fotelu gazetę.

      – O, jaka fajna – powiedział kolega ku mojemu zaskoczeniu,


Скачать книгу