Otwarte drzwi. Marta Maciaszek

Читать онлайн книгу.

Otwarte drzwi - Marta Maciaszek


Скачать книгу
na dole pali się światło.

      – Muszę już iść. I tak twierdzi, że ma wystarczająco dużo problemów, rozumiesz.

      – Kto?

      – Mój pieprznięty ojciec.

      – No tak. Nie wypada takiej damie jak ty siedzieć do późna w nocy w knajpie z pijakami ani sterczeć pod domem, narażając się na komentarze wścibskich sąsiadów.

      – Zamknij się! – krzyknęła i klepnęła mnie w plecy.

      – Tak jest, panienko – zadrwiłem z niej.

      Uwielbiałem, jak marszczyła w złości nos.

      – Czy…

      – Jutro o siódmej pod knajpką – powiedziała, gdy weszła już do ogródka.

      – O siódmej – powtórzyłem.

      – Muszę iść, bo będzie się pienił. – Skinęła głową na okno i syknęła: – Dupek.

      Uwielbiałem, jak z jej delikatnych ust wypływały mało kobiece słowa.

      – Czy ta knajpka jest taka miła, że chcesz iść tam ponownie? – zdążyłem zapytać.

      – A czy ja powiedziałam, że chcę tam iść? – Uniosła brwi. – Czy knajpka miła? – Powtórzyła swój zalotny gest i rzuciła, zostawiając mnie na ulicy: – Ty jesteś miły.

      Uwielbiałem ją za wszystko i ponad wszystko.

      Tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Kiedy zamykałem powieki, widziałem ją milczącą i zapatrzoną w okno ukazujące ulicę z przechodniami. Kiedy otwierałem, słyszałem jej głos, gdy mówiła do mnie. Kiedy zamykałem, czułem, jak dotyka mojej dłoni i w jednej chwili robiło mi się gorąco. Kiedy otwierałem, słyszałem jej śmiech przebijający się przez gwar panujący w barze. Z jednej strony to, że spotkam się z nią jutro, było dla mnie tak naturalne, że nie wyobrażałem sobie, aby mogło być inaczej, a z drugiej bałem się, że to wszystko, w czym uczestniczę, jest tylko wytworem mojej wyobraźni lub snem i muszę zapamiętać każdy moment, każde słowo, każdy dotyk, każde spojrzenie i śmiech, jakby nie miały wydarzyć się już nigdy więcej.

      – Chodź, pokażę ci coś – powiedziała Emilie bez przywitania czy choćby skinienia głową, kiedy następnego dnia spotkaliśmy się przed barem.

      Miała na sobie jasne spodnie i bluzkę w czerwoną kratkę, której rękawy przyozdobione były kokardami. Na jej ramiona zarzucony był brązowy sweter. Szliśmy pustą ulicą w milczeniu. Czułem dziwne skrępowanie w jej towarzystwie. Żałowałem, że znowu nie weszliśmy do baru na piwo, bo kiedy kilka jego kropel zwilżyłoby usta, dostając się do żołądka i robiąc przyjemny szum w głowie, na pewno wróciłaby łatwość i spontaniczność wczorajszej rozmowy. Nigdy nie zastanawiałem się, jak działa na mnie alkohol. Nigdy nie potrzebowałem, aby w określony sposób działał. W tamtej jednak chwili przez jego brak w ustach, żołądku i głowie zabrakło również odwagi, tematów do rozmowy i otwartości.

      – Tam jest moja matka – po kilku miniętych przecznicach powiedziała Emilie i wskazała palcem na ogrodzenie cmentarza.

      – Czy ona…– Nie dokończyłem.

      – Zginęła w wypadku. Miałam wtedy dziesięć lat. Od tego czasu mieszkam z ojcem. Nienawidzę go. Gdybym mogła, zrobiłabym wszystko, żeby zniknął z mojego życia – powiedziała i dodała: – Może niedługo i on tu zamieszka. – Ponownie wskazała palcem na cmentarz i uśmiechnęła się szyderczo, unosząc brwi.

      – Tak. – Byłem lekko zaskoczony. Zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Emilie złapała mnie za ramię, wymuszając moje spojrzenie, i spytała:

      – Czy jestem złą osobą?

      – Czemu tak myślisz?

      – Czy jeśli życzę mu śmierci, to jestem złym człowiekiem? – Puściła mnie, lecz nie dawała za wygraną.

      – Może to on jest złym człowiekiem?

      – Mówiłeś, że mamy wybór. – Przyspieszyła kroku i odwróciła się w moją stronę, zagradzając mi drogę. – Czy ja mam wybór zabić go albo czekać, aż sam wykituje? Taki mam wybór?

      – To jest właśnie twój wybór – powiedziałem i przypomniałem sobie twarz jej ojca, jego krzyk i płacz wystraszonej Emilie. Nienawidziłem go równie mocno jak ona. – Możemy zrobić to razem – zażartowałem, szczerząc się w nienaturalnym uśmiechu.

      – Dobra – rzuciła. Musiałem rozbawić Emilie swoją głupią miną, bo kiedy tylko dokończyła wymawiane słowo, wyszczerzyła się, naśladując mnie. – Być może jestem złą osobą. Ale jeśli ja jestem zła, to ty jesteś równie zły jak ja. Wręcz ohydnie zły. Obrzydliwie zły. Zły do szpiku kości, skoro chcesz zabić obcego ci człowieka. – Byłem lekko przerażony tym, co słyszałem, kiedy znowu zaczęliśmy iść i przerwałem trwający obok mojego ucha monolog.

      – Nie o… – Nie dokończyłem, a tylko wyciągnąłem dłonie i przyciągnąłem Emilie do siebie, zamykając ją w swoich ramionach. W nozdrzach poczułem zapach jej włosów, pod dłonią poczułem jej gorący policzek, w sercu poczułem ogień. Gdybym mógł, przycisnąłbym ją tak mocno, aby nigdy nie mogła wyślizgnąć się z mojego uścisku. Wzlecielibyśmy w górę, zostawiając wszystko, czym do tej pory żyliśmy. Spleceni swoimi ciałami nierozerwalną więzią. Nadzy, czyści i gotowi na nowe i nieznane. Zapominając o dniu, kiedy przeszłość się zaczęła. Dniu, kiedy moje i jej życie zmieniło się tak bardzo, że trudno sobie wyobrazić, aby teraźniejszość mogła wyglądać inaczej. Dniu, który był rzeczywistością, lecz może rzeczywistością nie pozostać, który nie był snem, a snem mógł się stać. Zamknąłem oczy i zobaczyłem jasnoniebieski kielich z mieniącego się szkła. Kielich w postaci dwóch splecionych ze sobą nagich ciał.

      – Marceli. – Usłyszałem, a kiedy opuściłem głowę, zamiast wirującego błękitnego kielicha zobaczyłem jej twarz. – Wszystko w porządku?

      – Słucham?

      – To co? Załatwimy starucha?

      Podniosłem znowu głowę w poszukiwaniu kielicha, lecz zamiast niego zobaczyłem nadciągającą ciemną chmurę przepowiadającą deszcz. Spojrzałem z powrotem na Emilie.

      – Jasne. – Uśmiechnąłem się i wskazałem wzrokiem na niebo.

      – Wracajmy.

      Spotykaliśmy się niemal codziennie i każdego dnia szliśmy w inne miejsce w Londynie. Emilie mieszkała w nim od urodzenia, a więc dobrze znała miasto. Pokazywała mi zabytkowe budynki, które niosą w sobie jakąś historię, restauracje, gdzie można spotkać znanych polityków czy reżyserów, parki, w których bawiła się w dzieciństwie ze swoją matką, domy, w których mieszkają jej przyjaciele. Każdego dnia, kiedy mogliśmy się spotkać, pokazywała mi siebie. A ja patrzyłem, słuchałem i zapamiętywałem.

      – Marceli – szepnęła pewnego dnia Emilie. – Ojciec jutro idzie do szpitala. Może oni go tam załatwią, skoro my jeszcze tego nie zrobiliśmy. – Uśmiechnęła się.

      – Czy naprawdę służba zdrowia w Anglii jest taka kiepska?

      – Fatalna, od kiedy nie ma w niej mojej matki – zażartowała.

      – No tak. A co z ojcem?

      – Nie wiem i mam to naprawdę w nosie. Ważne jest, że jak dziad będzie w szpitalu, to przeprowadza się do mnie ciotka.

      – Aha, to…

      – Nie, nie. Ona jest naprawdę fajna. To siostra mojej matki i nie znosi tego pieprzonego dupka – powiedziała Emilie, po raz kolejny znając odpowiedź na pytanie, którego


Скачать книгу