Otwarte drzwi. Marta Maciaszek
Читать онлайн книгу.było czymś zupełnie naturalnym.
– Ciocia – zaczęła Emilie, nie używając tym razem słowa „ciotka” – bardzo chce cię poznać.
– Yyy.
– Ona nie jest jakąś czarownicą, która, gdy zapadnie zmierzch, spali cię na stosie.
– Co w sosie, moje dzieci? – Usłyszałem głos dobiegający z kuchni.
– Ciociu!
– Klementyna – powiedziała starsza kobieta, zmierzająca w moją stronę z wyciągniętą pulchną ręką. – Tak, tak, wiem. W tamtych czasach nadawali dzieciom dziwne imiona, ba, dziwne, głupie, bo czy mądrym jest nazwanie córki Klementyna?
– No nie… – wydukałem, bo w głębi duszy bardzo się śmiałem, wymawiając w myślach zdrobnienia imienia ciotki, wersje skrócone i możliwe przezwiska. – Marceli.
– A tak, tak. Emilie mi powiedziała.
Ciekawe, co jeszcze powiedziała – zamyśliłem się, gdy ciotka wreszcie puściła moją dłoń. Czułem, że jest mokra.
– Zaproponuj koledze coś do picia – zwróciła się starsza pani do stojącej obok Emilie.
– Chodź – powiedziała dziewczyna i skinęła głową.
Wszedłem w głąb domu. Choć nie dałem po sobie tego poznać, wiedziałem, gdzie jest kuchnia, salon i pokój Emilie. Widziałem go już wcześniej. Rozglądałem się i cieszyłem, że to wszystko, co wydarzyło się na ścianie więziennej celi, nie jest tylko wytworem mojej wyobraźni. Mógłbym powiedzieć, że w tym domu byłem już wcześniej. Szedłem jednak niepewnym krokiem za Emilie, jakbym znajdował się tu po raz pierwszy.
– To co porabiasz? – zaczęła ciotka, gdy usiedliśmy na kanapie przy zrobionej przez nią herbacie.
– Moi rodzice przeprowadzili się tutaj, gdy byłem mały.
– Tak, tak. Wielu Polaków tu przyjechało. Gdyby nie oni, nasza gospodarka byłaby w opłakanym stanie, ba, w ogóle by jej nie było – mówiła, a ja zwróciłem uwagę, że często używa słowa „ba”.
– Być może.
– Ale Polacy ciężko pracują za małe pieniądze, ba, oni harują miesiąc jak osły za takie pieniądze, które Anglicy wydają na jednorazowe zakupy.
– Ciociu.
– Tak, tak, Emilie. To, że dla ciebie nie ma różnicy, kto ma ile w portfelu i co robi jego rodzina, nie znaczy, że wszyscy tacy są. To dobra dziewczyna – zwróciła się Klementyna tym razem do mnie, jakby chciała zareklamować Emilie jako warty kupienia towar.
– Ciociu!
– A twoi rodzice? Czym się zajmują?
– Ja mieszkam sam. Oni… oni… wyjechali – powiedziałem to, co tak naprawdę było moim życzeniem, podczas gdy nie miałem żadnych wieści od nich i pojęcia, czy w ogóle żyją.
– Ooo, samodzielny młody chłopiec, ba, mężczyzna – powiedziała podniesionym tonem ciotka i zapytała: – Ale pracujesz, tak?
– Roznoszę gazety.
Ciocia Klementyna zamilkła, a potem kontynuowała:
– Każda praca jest dobra. Nie cierpię próżności. U nas w domu każdy ma jakieś hobby, coś, co lubi robić najbardziej. Z takiego hobby, które odnajdziemy w sobie w dzieciństwie, potem rodzą się w naszej głowie pomysły na studia i pracę. Moja siostra na przykład, matka Emilie, która niestety zbyt wcześnie odeszła, uwielbiała bawić się w lekarza. Byłam od niej troszkę starsza, ale jak namówiła, ba, zmusiła mnie do zabawy w tego lekarza, to ja byłam zaskoczona, ba, zszokowana…
Osiem – pomyślałem.
…że ona zna takie terminy medyczne, o jakich ja nigdy nie słyszałam. Nie mam pewności, czy przypadkiem połowy z nich sobie nie wymyśliła, ale znając Barbarę, to ona siedziała po nocach w jakichś książkach medycznych, mimo że wcale ich nie rozumiała. No to ona tak bardzo lubiła medycynę, ba, wręcz kochała prawie tak bardzo jak Emilie, że wiadomo było, że zostanie lekarzem. Była świetna. Wiesz jaka? Odważna. Ona nie bała się zaryzykować wtedy, kiedy wszystkim opadały ręce i nie wierzyli, że coś się uda. Bardzo silna z niej była kobieta, dlatego nie daruję sobie, że…
– Ciociu.
– A tak, tak. Dolej sobie herbatki – słodkim tonem powiedziała ciocia, podając Emilie dzbanek, w którym była jeszcze ciepła herbata. – O czym to ja mówiłam? A, już wiem. Nie cierpię tego nieogolonego gbura.
– Ciociu. – Emilie najwyraźniej nie chciała, aby Klementyna opowiadała o jej ojcu.
– On jest złym człowiekiem. On Barbary w ogóle nie szanował. Emilie zresztą też. Ba, on nikogo nie szanuje. Jemu ludzie są po prostu potrzebni, rozumiesz? Ludzie to dla niego interesy. Nigdy nie kochał mojej siostry, bo ona była dobra. Nie była taka jak on. Ona była dla niego kiepską inwestycją. Ona mu nie była potrzebna, ba, ona mu wręcz przeszkadzała. Nie użył jej. Przykro mi to mówić, ale z Emilie jest tak samo. Ona nie jest taka, jak by chciał. Barbara się go bała. Emilie już przestała. Ona jest silna. On z nią przegrywa i nie może tego znieść. Wkurza go, że nie może decydować, z kim Emilie ma się spotykać, co ma w życiu robić i jakie ma mieć pasje, spełniając jego niezrealizowane marzenia. Nie jest w stanie jej ograniczyć. Czy ty myślisz, że z tym teatrem jej tak gładko poszło? To była wojna. Ale tańczy ładnie, ba, pięknie. Jak anioł. No i gdyby nie teatr, to nie spotkalibyście się, prawda?
Ciotka Klementyna była sympatyczna i bardzo gadatliwa, bo gdyby mogła, to nie oddychałaby i nie przełykała śliny, tylko cały czas wyrzucała z siebie słowa w niebywałym tempie.
– Tak. – Zorientowałem się, że Emilie powiedziała ciotce, że poznaliśmy się po jednym ze spektakli. Nie wiedziałem, czy faktycznie traktowała ten dzień po jednym z jej występów jako pierwsze spotkanie, mimo że tak naprawdę spotkaliśmy się już wcześniej, czy po prostu ciocia mimo swego uroku i bliskości z Emilie nie zasługuje na to, aby wiedzieć, skąd znamy się naprawdę. Byłem zdziwiony, że nie wspomniała choćby o spotkaniu w ogrodzie, podczas gdy tak naprawdę znaliśmy się już wcześniej. A może myliłem się, myśląc, że Emilie, zanim jeszcze spotkaliśmy się w jej ogrodzie, wiedziała o moim istnieniu? Zastanawiałem się przez chwilę, czy powiedziała ciotce, że ani razu, choć zasługiwała na naręcza kwiatów, nie dostała ode mnie nawet zerwanego na trawniku chwastu.
– Musisz częściej nas odwiedzać, Marceli. Przyzwoity z ciebie chłopak, choć ten stary gbur zmieszałby cię z błotem – powiedziała ciotka i wyciągnęła w moją stronę dłoń. Kiedy ścisnęła moją, wstrzymałem oddech i przypomniałem sobie żartobliwe słowa Emilie, że kiedy zapadnie zmierzch, ciotka spali mnie na stosie. Odwróciłem się w stronę okna i zauważyłem, że na ulicy zapaliły się już latarnie, odbijając swój blask w oknach sąsiednich domów.
– Na stosie? – zaskoczyła mnie Emilie.
– Kto w sosie? – zapytała ciotka i wszyscy zaczęliśmy się śmiać.
Klementyna była najbardziej szaloną starszą panią, jaką do tej pory udało mi się poznać. W przeciwieństwie do mojej sąsiadki Gertrudy, która działała mi na nerwy, ta wzbudzała we mnie sympatię. Im częściej przychodziłem do domu Emilie, tym bardziej lubiłem jej ciotkę. Znała świetne żarty, dobrze gotowała, a ponad wszystko ciągle opowiadała mi o Emilie. Jednego wieczoru naliczyłem, że użyła słowa „ba” dwadzieścia siedem razy. Zauważyłem, że choć ojciec Emilie cały czas przebywał w szpitalu, to nigdy więcej o nim nie wspomniały. A kiedy zdałem sobie z tego sprawę, znów przypomniał mi się żart Emilie o paleniu przez Klementynę na stosie, ale ponieważ był tylko żartem, bo nie odkryłem w ciotce czarownicy, to wiedziałem, że kiedyś