Leniwe wieczory, burzliwe poranki. Alina Białowąs

Читать онлайн книгу.

Leniwe wieczory, burzliwe poranki - Alina Białowąs


Скачать книгу
wydaje dźwięk przypominający skrzypiący śnieg. Ale oprócz skrzypienia moich kości nic nie usłyszałam. Szlag. I za co ja dałam dwie stówy? Jedwab w stu procentach, jak ze mnie w stu procentach arystokratka.

      Rzuciłam koszulę byle jak na krzesło przy toaletce i mamrocząc przekleństwa, wyszłam z sypialni. Żeby rozładować złość, trzasnęłam za sobą drzwiami do łazienki. Pomogło. Jadąc do pracy, nie przeklinałam kierowców, wymuszających pierwszeństwo, ba, nawet środkowego palca im nie pokazałam. A jednak nowy tydzień dobrze mi się zaczął, stwierdziłam, parkując równo, jak nigdy przedtem.

      Dziś zaczynałam „pierwszą zmianę”, więc do mnie należało otwarcie apteki, Bronia nie musiała już przychodzić wcześnie rano. Tak zdecydowała Julia, nowa kierowniczka, a moja „stara” znajoma, która, gdy się poznałyśmy czterdzieści lat temu w pociągu, powiedziała: „Wiem, że się nie znamy, ale nigdy nie wiadomo, czy kiedyś się nie spotkamy albo nie zaprzyjaźnimy”. No i się spotkałyśmy. Ale pewności, że się zaprzyjaźnimy – nie mam. Julia za bardzo działa mi na nerwy z tymi swoimi „życiowymi radami”. Jest starsza tylko o pięć lat, a zachowuje się, jakby miała już za sobą ze sto albo i więcej. Czy ja jej powiedziałam, że potrzebna mi mistrzyni mądrości i duchowa przewodniczka?

      – Nie! – krzyknęłam, wsuwając klucz w zamek.

      – Nie? – rozległ się za moimi plecami zdziwiony męski głos. – Mam przyjechać później? – usłyszałam jeszcze, nim się odwróciłam.

      Ale przystojny! Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam takiego przystojniaka. Chyba w kinie, zaraz… co to był za film? O! Już sobie przypomniałam: „Brzydka prawda”. Grał w nim Gerard Butler.

      – Mam przyjechać później? – powtórzył mężczyzna i się uśmiechnął.

      Jęknęłam, teraz tym bardziej wyglądał jak Gerard Butler. Pamiętam, co powiedziała mama – to z nią poszłam do kina – kiedy już byłyśmy w drodze do domu: „Ech, spotkać takiego Gerarda i się zatracić choć na tych kilka lat, które mi jeszcze zostały”. No, mówisz – masz. Spotkała. Nie Gerarda tylko Gwidona i „się zatraca”.

      – Proszę pani? Czy pani mnie słyszy?

      – Ee… tak, tak. Słyszę. Tylko się zastanawiam… – umilkłam, bo zabrakło mi pomysłu na kłamstwo.

      – Kim jestem? – domyślił się mężczyzna i sam odpowiedział: – Nowym kierowcą z waszej hurtowni. Przywiozłem zamówione leki. Za wcześnie?

      Kierowca z naszej hurtowni? Czyli będzie przyjeżdżał każdego dnia? Poczułam, że się rumienię.

      – Nie, nie, już otwieram.

      Przekręciłam szybko klucz i weszłam do środka, by zdążyć ochlapać zaczerwienioną twarz zimną wodą, nim mężczyzna wniesie zamówione leki. Poprawiłam jeszcze włosy, przeciągnęłam szminką po ustach i wygładziłam spódniczkę na biodrach, sama się dziwiąc, dlaczego robię to wszystko. Przecież mam męża, co prawda uciekł ode mnie aż do Japonii, ale nadal nim jest. Przynajmniej dopóty, dopóki się nie dowiem, że mnie zdradził.

      – Będziemy się prawie codziennie widywać – zaczął mężczyzna, gdy już odstawił kartony. – Dlatego pozwoli pani, że się przedstawię: Gerard Wart.

      Gerard? Czy los sobie ze mnie zakpił?

      – Eee…welina Ostojska – wydukałam, podając mu dłoń.

      Myślałam, że złoży na niej szarmancki pocałunek, ale tylko ją uścisnął. Poczułam się rozczarowana. Być może odstraszyła go jej wielkość. Dostałam w genach po prababce Ricie wąskie przeguby, lecz dłonie – chyba po drwalu.

      – Ładnie pani w fioletowym – pochwalił.

      – Dziękuję – miauknęłam, robiąc usta w dzióbek i trzepocząc rzęsami.

      Szlag, wiem, zachowałam się jak idiotka. Ale przez trzydzieści lat nie usłyszałam żadnego komplementu od własnego męża.

      – Dobrze współgra z barwą pani włosów.

      Oj, chyba przesadził.

      – Zawsze jest pan taki uprzejmy wobec kobiet?

      Uśmiechnął się, a potem bez pożegnania wyszedł.

      – Dżentelmen – mruknęłam ironicznie, biorąc się za segregowanie zamówionych lekarstw według recept z nazwiskami pacjentów. Jednak po chwili musiałam przerwać, ponieważ wszedł pacjent, tak na oko w moim wieku.

      – Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – wyrecytowałam formułkę, którą zleciła mnie i Broni nasza nowa kierowniczka.

      – Dostanę coś na gulę? Wylazło cholerstwo i nie chce wleźć.

      Już chciałam spytać, gdzie tak gula, ale nagle się domyśliłam.

      – Tak. Maść przeciw hemoroidom.

      – Hemoroidom – powtórzył. – Ale to tylko jedna gula, znaczy ta hemoroida. Muszę kupić maść na wszystkie? Nie ma czego innego, bo ta maść to pewnie droga?

      – Nie jest droga.

      – To wezmę.

      Patrząc, jak odlicza drobne monety, a w otwartym portfelu ma równo ułożony plik banknotów, przypomniałam sobie Radka, który po przyniesieniu do domu wypłaty, nim firma zaczęła mu przelewać wynagrodzenia na konto, rozkładał banknoty na stole, a potem, gładząc każdy z nich pieszczotliwie, układał je w portfelu. A mnie, gdy zapytałam, ile zamierza dołożyć do wydatków na dom, odpowiadał zawsze tak samo: „Niczego w nim nie brakuje, telewizor jest, pralkę masz, lodówkę masz. Moja mama, kiedy była w twoim wieku, nie miała ani pralki, ani lodówki”. Pamiętam, że wtedy szybko wychodziłam z pokoju, bo gdybym została, przywaliłabym Radkowi czymś ciężkim w głowę.

      – Pani przeliczy jeszcze raz, czy się zgadza – zaproponował pacjent, chowając tubkę maści do kieszeni. – Póki tu jestem, bo jak już wyjdę, to nawet gdyby pani za mną leciała, nie dołożę ani grosza. Reklamacji po odejściu od kasy nie uwzględniam. – Zarechotał, ale widząc, że się nie śmieję, mruknął „do widzenia” i wyszedł, a ja wróciłam do przerwanego zajęcia.

      Lubię moją pracę, ale czasem męczy mnie domyślanie się, o jakie lekarstwo pyta pacjent, wymawiając nazwę „po swojemu”, i w dodatku upiera się, gdy ja poprawnie wymawiam, że proponuję coś innego. Dla dobra pacjentów nie wdaję się w dyskusję, tylko sprzedaję im lek, grzecznie prosząc, aby przyswoili sobie właściwą nazwę, gdy będą czytać załączoną ulotkę. Jednak moja prośba i tak nie zostaje wysłuchana; gdy po jakimś czasie wracają, znowu mówią po swojemu: tabletki ze zwierzenia, z koziorożca, avemarion, czopki nitroglicerynowe. To tylko kilka przykładów.

      Jednak żaden pacjent nie wprawił mnie w takie zdumienie, jak pewna kobieta podczas mojego pierwszego dnia pracy w tej aptece. Weszła tuż przed zamknięciem, rozejrzała się, czy nikogo więcej oprócz nas nie ma, a potem zbliżyła się do okienka, wyjęła z torebki kartkę i przeczytała:

      – Globulki Zet.

      – Wie pani, jak stosować? – zapytałam, podając jej opakowanie.

      – Eee… to nie dla mnie – odparła i się zaczerwieniła. – Dla siostry – dodała, nie patrząc mi w oczy.

      Jednak wytłumaczyłam:

      – Globulkę wkłada pani do pochwy.

      Kobieta skinęła głową, a po chwili usłyszałam:

      – To tę pochwę też kupię. – Widząc, że znieruchomiałam, powiedziała: – Siostra będzie mieć komplet.

      Zagryzłam wargi, ale nie po to, by nie parsknąć śmiechem, tylko żeby się nie rozpłakać, bo zrobiło mi się jej żal. Powoli, spokojnym głosem wytłumaczyłam,


Скачать книгу