Krawędź wieczności. Ken Follett
Читать онлайн книгу.Do widzenia – wydusiła, a potem odwróciła się i szybko wyszła.
*
Postanowiła wyruszyć za dwa dni, w niedzielę rano.
Wszyscy wstali z łóżek, by się z nią pożegnać.
Nie mogła zjeść śniadania, była zanadto rozkojarzona.
– Chyba pojadę do Hamburga – oznajmiła, udając dobry nastrój. – Anselm Weber jest tam teraz dyrektorem szkoły, na pewno mnie przyjmie.
Babcia Maud miała na sobie jedwabny purpurowy szlafrok.
– Znajdziesz pracę wszędzie w Niemczech Zachodnich.
– Ale byłoby miło znać przynajmniej jedną osobę w mieście – rzekła smutno Rebecca.
– W Hamburgu jest podobno świetna scena muzyczna – włączył się do rozmowy Walli. – Przyjadę do ciebie zaraz po skończeniu szkoły.
– Jeśli odejdziesz ze szkoły, będziesz musiał rozpocząć pracę – ostrzegł cierpkim tonem ojciec. – To byłaby dla ciebie nowość.
– Tylko się dzisiaj nie kłóćcie – poprosiła Rebecca.
Ojciec wręczył jej kopertę z pieniędzmi.
– Kiedy znajdziesz się po drugiej stronie, złap taksówkę i jedź prosto do Marienfelde. – W południowej części miasta, nieopodal lotniska Tempelhof, znajdował się ośrodek dla uchodźców. – Zgłoś się tam od razu. Na pewno będziesz musiała czekać w kolejce, to potrwa godziny albo nawet dni. Kiedy wszystko należycie załatwisz, przyjdź do fabryki. Załatwię ci rachunek w zachodnioniemieckim banku i tym podobne sprawy.
Matka była we łzach.
– Będziemy się widywać, możesz przylecieć do Berlina Zachodniego, kiedy tylko zechcesz, przekroczymy granicę i spotkamy się. Urządzimy sobie piknik nad jeziorem Wannsee.
Rebecca powstrzymywała się, by nie płakać. Pieniądze schowała do małej torebki; oprócz niej niczego ze sobą nie brała, bo gdyby miała więcej bagażu, Vopo mogliby ją aresztować na przejściu. Pragnęła spędzić w domu jeszcze trochę czasu, ale obawiała się, że całkiem się załamie. Ucałowała wszystkich i uściskała babcię Maud, przybranego ojca Wernera, przybrane rodzeństwo Lili i Wallego, a na koniec Carlę, która uratowała jej życie, matkę, która jej nie urodziła i dlatego była Rebecce jeszcze droższa.
Później z załzawionymi oczami wyszła z domu.
W ten jasny letni ranek niebo było błękitne i bezchmurne. Rebecca przywoływała optymizm: oto rozpoczyna nowe życie z dala od ponurych represji komunistycznego reżimu. Poza tym w taki czy inny sposób spotka się jeszcze z rodziną.
Maszerowała raźnym krokiem uliczkami starego centrum miasta. Minęła rozległy teren szpitala Charité i skręciła w Invaliden Strasse. Po lewej stronie miała most Sandkrug, po którym samochody przejeżdżały nad kanałem Berlin-Spandau do Berlina Zachodniego.
Jednakże tego dnia ich nie było.
W pierwszej chwili Rebecca nie ogarniała myślą tego, co miała przed oczami. Sznur aut zatrzymał się tuż przed mostem. Stali tam ludzie i na coś patrzyli. Może na moście zdarzył się wypadek. Jednak po prawej stronie, na Platz vor dem Neuen Tor, stało bezczynnie dwudziestu lub trzydziestu enerdowskich żołnierzy. Za nimi ustawiły się dwa radzieckie czołgi.
Widok był zagadkowy i przerażający.
Rebecca przecisnęła się przez gapiów i zobaczyła, na czym polega trudność. Na wskroś wejścia na most ustawiono surowe zasieki z drutu kolczastego. Niewielkiej luki pilnowali policjanci, którzy nikogo nie przepuszczali.
Miała ochotę zapytać ich, co się dzieje, ale nie chciała zwracać na siebie uwagi. Była niedaleko stacji Friedrich Strasse, mogła tam wsiąść do metra i dojechać bezpośrednio do Marienfelde.
Skręciła na południe i przyspieszyła kroku; zygzakując, mijała budynki uniwersytetu i zbliżała się do dworca.
Tam też coś było nie tak.
Przy wejściu tłoczyło się kilkadziesiąt osób. Rebecca przepchnęła się naprzód i przeczytała informację na płachcie papieru przyklejonej do muru, stwierdzającą to, co oczywiste: stacja została zamknięta. Na szczycie schodów stał rząd uzbrojonych policjantów. Nikogo nie wpuszczano na perony.
Rebeccę ogarnął lęk. Może to zbieg okoliczności, że pierwsze dwa przejścia okazały się zamknięte. A może nie.
Miejsc, w których można było przejść z Berlina Wschodniego do Zachodniego, było osiemdziesiąt jeden. Najbliższe znajdowało się przy Bramie Brandenburskiej: szeroka aleja Unter den Linden przebiegała tam pod monumentalnym łukiem w stronę Tiergarten. Rebecca ruszyła Friedrich Strasse w kierunku południowym.
Gdy tylko skręciła Unter den Linden na zachód, wiedziała, że ma problem. Już z daleka dostrzegła żołnierzy i czołgi. Przed słynną bramą zgromadziły się setki ludzi. Dotarłszy do czoła tłumu, zobaczyła zasieki z drutu kolczastego rozpięte na drewnianych kozłach i pilnowane przez enerdowskich policjantów.
Młodzi chłopcy podobni do Wallego, ubrani w skórzane kurtki i wąskie spodnie, z fryzurami w stylu Elvisa Presleya, rzucali obelgi z bezpiecznej odległości. Po zachodniej stronie ustawiły się podobne wyrostki i pokrzykiwały gniewnie, co jakiś czas ciskając kamieniami w policję.
Rebecca przyjrzała się uważniej i zauważyła, że funkcjonariusze z różnych formacji – Vopo, pogranicznicy i strażnicy z fabryk – wykuwają otwory w jezdni i ustawiają w nich wysokie betonowe słupy, a następnie rozciągają między nimi drut kolczasty, przygotowując trwalszą zaporę.
Uświadomiła to sobie i poczuła się tak, jakby ziemia się pod nią rozstąpiła.
– Tak jest wszędzie? – spytała mężczyzny stojącego obok. – Ten płot?
– Wszędzie – odparł. – Dranie.
Wschodnioniemiecki reżim uczynił to, co zdaniem wszystkich było niemożliwe: wzniósł mur przez środek Berlina.
A Rebecca znalazła się po jego niewłaściwej stronie.
ROZDZIAŁ 11
George nie bez obaw poszedł na lunch do baru Electric Diner z Larrym Mawhinneyem. Nie wiedział, dlaczego Larry zaproponował ten lokal, ale zgodził się z ciekawości. On i Larry byli rówieśnikami i pracowali na podobnych stanowiskach: Larry był asystentem szefa sztabu sił powietrznych generała Curtisa LeMaya. Jednakże ich pryncypałowie byli skłóceni, ponieważ bracia Kennedy nie darzyli zaufaniem wojska.
Larry nosił mundur porucznika lotnictwa. Wyglądał po wojskowemu: był starannie ogolony, miał krótko ostrzyżone jasne włosy, ciasno związany krawat i wyglansowane buty.
– W Pentagonie nienawidzą segregacji rasowej.
George uniósł brwi.
– Doprawdy? Zdawało mi się, że w wojsku panuje zadawniona nieufność wobec Murzynów z bronią.
Mawhinney uniósł pojednawczo rękę.
– Wiem, co masz na myśli, ale po pierwsze, to nastawienie zawsze ustępowało w obliczu konieczności i Murzyni walczyli we wszystkich konfliktach zbrojnych od czasu wojny o niepodległość. Po drugie, to już historia. Dzisiaj Pentagon potrzebuje kolorowych mężczyzn w wojsku. Poza tym nie chcemy zbędnych wydatków i utrudnień, które wiążą się z utrzymywaniem segregacji: dublowanych łazienek i koszar, a także uprzedzeń i nienawiści między tymi, którzy