E.E.. Olga Tokarczuk
Читать онлайн книгу.ostrożnych kroków, ściszonych rozmów i karcących szeptów.
Pani Eltzner przy pomocy Berty rozebrała słabiutką, ale całkowicie już przytomną Ernę i ułożyła ją spać w swoim łóżku; Erna tę noc miała spędzić pierwszy raz w życiu sama, bez obecności sióstr.
W ciemnościach rozświetlonych tylko mgliście przez latarnie z ulicy pokój matki wyglądał, jakby go przysypano pudrem. Szerokie łóżko zapadało się w środku i leżąca w tym zagłębieniu Erna widziała sufit pełen pęknięć i cieni. Leżała bez ruchu, przysłuchując się zegarowi z przedpokoju, który równomiernie kawałkował ciszę na drobne kuleczki. Ernie przypomniały się półki u piekarza, zawsze pełne okrągłych bułeczek, ułożonych rytmicznie jedna koło drugiej.
Potem Erna odwróciła nieco głowę i z uwagą rozejrzała się po matczynym pokoju. Patrzyła na wielką szafę z ubraniami, obcą, potężną, nieodgadnioną bryłę, wielokrotniejącą niewyraźnie w odbiciach trójściennego lustra toaletki. Wydało jej się, że zobaczyła jakiś ruch, cień, który się przesunął przez taflę szkła. Zaniepokojona, próbowała usiąść na łóżku, ale od razu zrobiło jej się niedobrze. Zdała sobie sprawę, że słyszy kilka rozmawiających żywo osób, ale głosy były tak dalekie, tak niewyraźne, że nie potrafiła rozpoznać słów. Z początku sądziła, że rozmowa dochodzi z jadalni, ale był przecież późny wieczór. Próbowała wsłuchać się w gwar, lecz im bardziej chciała skupić uwagę, tym bardziej źródło głosów przesuwało się gdzieś w bok i rozmazywało w szum i bełkot. Po kilku próbach uchwycenia pojedynczych wyrazów, które tylko przypominały słowa jej znane, ale jednocześnie nimi nie były, Erna z ulgą pomyślała, że jeszcze się nie obudziła z omdlenia albo może usnęła znowu, zdała sobie bowiem sprawę, iż chór głosów nie pochodził z jadalni ani z żadnego innego miejsca mieszkania, ale był w niej samej. Głosy płynęły z jakichś rozległych przestrzeni, które otworzyły się w niej właśnie wtedy, kiedy jedząc zupę rybną, zobaczyła po drugiej stronie stołu przyglądającego się jej intensywnie mężczyznę.
Jeszcze teraz, leżąc w matczynym łóżku, Erna potrafiłaby go opisać, może nie każdy szczegół postaci, ale rzeczy najważniejsze: bardzo jasne oczy i inność, której nie da się dokładnie określić. Jakby wycięto z jakiejś książki ilustrację i wstawiono do drugiej. Nie ta kolorystyka, nie ta sama faktura, coś obcego, choć ledwie uchwytnego. Nikt nie zwracał uwagi na stojącego w widocznym miejscu człowieka, a Greta przeszła przez niego z półmiskiem pełnym szparagów. Wtedy Erna zrozumiała, że widzi ducha.
To oczywiste, że widok człowieka, przez którego przebija wzór tapety na ścianie, wydał się jej taki przerażający. Erna podnosi oczy znad talerza, który ma brzeg zdobiony w gałązki kwitnącej jabłoni, i widzi młodszego brata, Maksa, a zaraz za nim jest t o. Patrzy na nią wzrokiem, w którym jest wiele myśli naraz, wiele słów i obrazów. To właśnie zobaczyła Erna.
Erna nie powinna była się przestraszyć ducha. Często wieczorami bywała świadkiem przestawiania w salonie okrągłego stolika do kart i tajemniczego zamykania przed dziećmi drzwi, kiedy przychodził niesamowity pan Frommer i opowiadał o poruszających się przedmiotach, otwierających się z trzaskiem drzwiach, wędrujących po domach głosach. Erna widywała też pochyloną ku ciotce swoją matkę i słyszała jej przejęty szept: „Był u mnie znowu tatuś…”. Duchy więc niewątpliwie istniały, tak samo jak istnieje Ameryka, wielka miłość czy zbrodnia, ale były gdzieś daleko, poza obszarem codziennego doświadczenia. Ich istnienie mieściło się w jakiejś innej przestrzeni i nie należało spodziewać się ich na obiedzie.
Teraz ta niepisana umowa została złamana i Erna od razu zrozumiała, że lekko rozmyta, nie przystająca do niczego obca postać, która brała przez chwilę udział w rodzinnym obiedzie, to był duch. Leżąc w bezpiecznym, wygrzanym termoforem łóżku, Erna doszła do wniosku, że zachorowała na jakąś chorobę, która umożliwia widzenie duchów. Nie, że widzenie duchów jest chorobą. Widywał je przecież pan Frommer i jej matka (choć pan Frommer wydawał jej się pod tym względem bardziej godny zaufania). Pisano o tym w powieściach, które razem z bliźniaczkami wykradały z biblioteczki mamy i czytywały ukradkiem, gdy dorośli byli zajęci sobą. Tatuś starał się pilnować, kiedy był w domu, żeby dziewczęta nie zajmowały się „bzdurami”, i Erna wiedziała, że nade wszystko bał się wybuchów nerwowości żony, tych spazmów, migren i rozdrażnienia, kiedy wszyscy musieli zachowywać się cicho, a doktor Löwe nie opuszczał jej pokoju. Czy to też była choroba? Czy to z jej powodu matka Erny mówiła potem siostrze: „Znowu był u mnie tatuś…”?
To mogła być ta sama choroba. Erna snuła te domysły i wydało się jej, że łóżko stanęło nad brzegiem przepaści, która powstała właśnie dzisiaj i która zmieniła cały świat. „Jutro” było słowem, które niosło ulgę. Zasypiając, zobaczyła twarz ojca, który pocałował ją w czoło i cichutko wyszedł. Potem, już tam, po drugiej stronie, w jej śnie, zaczęło wyrastać wielkie drzewo, pełne zdarzeń, słów, obietnic. Rosło i rosło, aż sięgnęło nieba i rozbłysło jakąś oczywistą prawdą, której jednak Erna nie potrafiła nazwać. Ale odkryła, że przecież to ona jest tym drzewem wyrosłym z ciepła termoforu i rośnie teraz, przez sufit i mieszkania na górze, aż do dachu i jeszcze, jeszcze wyżej.
Rano Erna opowiedziała wszystko matce, jedząc w łóżku z apetytem jajko na miękko. Kątem oka śledziła wyraz twarzy pani Eltzner. Spodziewała się jakiejś gwałtownej reakcji, ale matka milczała. Dopiero zaplatając Ernie mysie warkoczyki z jej rzadkich włosów, zapytała głosem z pozoru obojętnym, w którym jednak córka wyczuła nieopanowaną ciekawość:
– Czy go znasz?
– Kogo? – zapytała Erna niewinnie.
– Tego pana przy obiedzie…
– Nie wiem – odpowiedziała Erna, ale na tym rozmowa się nie skończyła.
Pani Eltzner, balansując między rozpierającym ją podnieceniem i ciekawością a koniecznością zachowania wobec dziecka spokoju, znalazła jeszcze kilka koniecznych do wykonania czynności, żeby móc ją wreszcie spytać:
– Jak wyglądała ta… ta postać? Pamiętasz ją, opowiesz mamie?
Erna stała teraz przed lustrem, a matka zapinała haftki jej beżowej, nietwarzowej sukienki. Działo się coś dziwnego z jej pamięcią, bo nie potrafiła sobie przypomnieć twarzy mężczyzny, przez którą przenikał wzór tapety. Pamiętała sam wzór: różowo-pomarańczowe lilie o trzech płatkach ułożone w rozety na jasnobrązowym tle. Pamiętała kwiatki na brzegu talerza i oliwkowy kolor zupy rybnej z grzankami. Pamiętała też najpierw zdziwiony, a potem przestraszony wzrok Maksa i rozmazany, nierealny kształt za jego plecami. I znowu było tak jak z tymi głosami w nocy – im bardziej chciała sobie przypomnieć tę postać, tym obraz stawał się mniej uchwytny. Twarz owej postaci za plecami Maksa umykała jej, rozlewała się, jakby właśnie na nią oczy Erny ślepły. Milczała więc, nie widząc niczego poza własnym odbiciem w lustrze.
– Czy miał okulary? Albo może monokl? No, pomyśl… – próbowała jej pomóc matka.
Tak, mógł mieć okulary. Erna pamiętała złotą kreskę pod bardzo jasnymi oczami. Druciane, złote okulary.
– Tak, okulary – powiedziała.
– I co jeszcze?
Teraz Erna zaczęła przypominać sobie tę twarz dokładniej, a może tworzyła ją od nowa: długi prosty nos, cienkie usta, wysokie czoło z zakolami. Dłonie matki zatrzymały się dłużej na którejś z haftek, jakby chciały rozpiąć sukienkę i zacząć ją zapinać od nowa.
– Czy widziałaś go już przedtem?
Erna pokręciła przecząco głową. W zapiętej pod szyję beżowej sukience wyglądała bezradnie i smutno. Pani Eltzner przytuliła ją do swoich obfitych, starzejących się nieodwracalnie piersi. Erna poczuła chłodną gładkość materiału