Niespokojna krew. Роберт Гэлбрейт

Читать онлайн книгу.

Niespokojna krew - Роберт Гэлбрейт


Скачать книгу
czasu niż zwykle, ponieważ miała rękawiczki. Gdy w końcu udało jej się odebrać połączenie z nieznanym numerem, w jej głosie zabrzmiała nuta paniki.

      – Słucham. Mówi Robin Ellacott.

      – O, dzień dobry. Tu Eden Richards.

      Przez chwilę Robin w ogóle nie mogła skojarzyć, kim jest Eden Richards. Wyglądało na to, że rozmówczyni odgadła jej problem, ponieważ dodała:

      – Córka Wilmy Bayliss. Ja i moje rodzeństwo dostaliśmy od pani wiadomość. Chciała pani z nami porozmawiać o Margot Bamborough.

      – A, tak, oczywiście. Dziękuję, że pani dzwoni! – powiedziała Robin, przystając obok wejścia do punktu zakładów bukmacherskich, i by odciąć się od ulicznego hałasu, zatkała palcem drugie ucho. Już sobie przypomniała, że Eden to najstarsza córka Wilmy, radna z ramienia Partii Pracy z Lewisham.

      – Informuję, że nie będziemy z panią rozmawiać – oznajmiła Eden Richards. – I mówię to w imieniu nas wszystkich, okej?

      – Przykro mi to słyszeć. – Rozkojarzona Robin patrzyła na dobermana pinczera, który przykucnął i załatwiał się na chodnik, podczas gdy jego skrzywiony właściciel czekał obok z foliowym woreczkiem w dłoni. – Czy mogę spytać dlaczego…?

      – Po prostu nie chcemy – ucięła Eden. – Okej?

      – W porządku – powiedziała Robin – ale chciałabym wyjaśnić, że tylko sprawdzamy zeznania złożone po zaginięciu…

      – Nie możemy się wypowiadać w imieniu naszej matki – ucięła Eden. – Ona nie żyje. Szkoda nam córki Margot, ale nie chcemy wywlekać spraw, które… niekoniecznie chcielibyśmy przeżywać ponownie. Gdy ona zniknęła, byliśmy mali. To był dla nas zły czas. Dlatego odpowiedź brzmi nie, okej?

      – Rozumiem – powiedziała Robin – ale może by to państwo jeszcze przemyśleli. Nie prosimy o żadne osobis…

      – Ależ owszem – weszła jej w słowo Eden. – Owszem, prosicie. A my nie mamy ochoty tego robić, okej? Nie jesteście z policji. A tak na marginesie: moja najmłodsza siostra jest w trakcie chemoterapii, więc, proszę, dajcie jej spokój. Nie potrzebuje dodatkowych zmartwień. Będę już kończyła. Odpowiedź brzmi nie, okej? Proszę się z nami więcej nie kontaktować.

      I w słuchawce zapadła cisza.

      – No to gówno – powiedziała na głos Robin.

      – Nie tylko ty masz ten problem, skarbie – odezwał się właściciel dobermana pinczera, który akurat zbierał z chodnika pokaźną ilość tejże substancji.

      Robin zmusiła się do uśmiechu, wcisnęła komórkę z powrotem do kieszeni i ruszyła dalej. Wkrótce, wciąż się zastanawiając, czy mogła lepiej rozegrać rozmowę z Eden, otworzyła szklane drzwi kancelarii Stirling and Cobbs.

      – No tak… – powiedziała Judith pięć minut później, gdy Robin siedziała naprzeciw niej w maleńkim gabinecie pełnym szaf na dokumenty. Po tym zwięzłym wstępie zapadła cisza, w czasie której prawniczka przeglądała dokumenty w teczce leżącej przed nią na biurku, najwyraźniej przypominając sobie szczegóły sprawy. Robin siedziała i patrzyła. Wolałaby zaczekać jeszcze pięć minut w poczekalni, niż być świadkiem tej bezceremonialnej i pospiesznej rewizji tego, co przysparzało jej tyle stresu i bólu.

      – Hm – mruknęła Judith. – Tak… tylko sprawdzam… Tak, czternastego dostałyśmy odpowiedź na nasze pismo, tak jak napisałam w mejlu, więc na pewno zdaje sobie pani sprawę, że pan Cunliffe nie jest gotów zmienić swojego stanowiska w sprawie wspólnego rachunku.

      – Tak – potwierdziła Robin.

      – Dlatego naprawdę uważam, że pora przejść do mediacji – powiedziała Judith Cobbs.

      – Jak napisałam w odpowiedzi na pani mejla – odparła Robin, zastanawiając się, czy Judith w ogóle to przeczytała – nie wydaje mi się, żeby mediacje cokolwiek dały.

      – Właśnie dlatego chciałam z panią porozmawiać w cztery oczy – powiedziała Judith z uśmiechem. – Często się okazuje, że gdy obie strony muszą usiąść w tym samym pomieszczeniu i mówić same za siebie, zwłaszcza w obecności bezstronnych świadków – bo oczywiście cały czas przy pani będę – stają się o wiele mniej nieustępliwe niż są na piśmie.

      – Kiedy widziałyśmy się poprzednim razem – powiedziała Robin (krew dudniła jej w uszach: podczas rozmów z prawniczką coraz częściej miała wrażenie, że ta kobieta w ogóle jej nie słucha) – sama pani mówiła, że Matthew najwyraźniej usiłuje pchnąć tę sprawę do sądu. Tak naprawdę nie interesuje go wspólny rachunek. Mógłby wydawać dziesięć razy więcej niż ja. On po prostu chce mnie pokonać. Chce, żeby sędzia przyznał, że wyszłam za niego dla jego konta w banku. Uzna, że dobrze wydał pieniądze, jeśli będzie mógł wskazać orzeczenie stwierdzające, że do rozwodu doszło wyłącznie z mojej winy.

      – Łatwo przypisywać byłym partnerom najgorsze możliwe cechy – stwierdziła Judith, wciąż z uśmiechem – ale najwyraźniej jest inteligentnym…

      – Inteligentni ludzie potrafią być równie złośliwi jak każdy inny.

      – To prawda – powiedziała Judith, wciąż jednak tonem, który miał dawać Robin do zrozumienia, że usiłuje jej zrobić przyjemność – ale odmowa choćby próby podjęcia mediacji to złe posunięcie dla obu stron. Żaden sędzia nie spojrzy życzliwie na kogoś, kto nie chce przynajmniej spróbować osiągnąć porozumienia przed zwróceniem się do sądu.

      Prawda, o czym być może wiedziały zarówno Judith, jak i Robin, wyglądała tak, że Robin czuła przerażenie na myśl o konieczności spotkania twarzą w twarz z Matthew i jego prawnikiem, który przygotowywał te wszystkie zimne, złowrogie pisma.

      – Mówiłam mu, że nie chcę spadku, który dostał po matce – oznajmiła Robin. – Chcę tylko tę część środków zgromadzonych na wspólnym koncie, którą moi rodzice włożyli w nasze pierwsze mieszkanie.

      – Tak – powiedziała Judith z lekkim znudzeniem. Robin wiedziała, że powtarza te słowa za każdym razem, gdy się spotykają. – Ale jak pani wie, jego stanowisko…

      – Jego stanowisko jest takie, że nie wnosiłam praktycznie żadnego wkładu do naszych finansów, więc on powinien zatrzymać wszystko, ponieważ zawarł małżeństwo z miłości, a ja jestem jakąś naciągaczką.

      – Widzę, że to panią denerwuje – powiedziała Judith już bez uśmiechu.

      – Byliśmy ze sobą dziesięć lat – odparła Robin, próbując, choć bez większego powodzenia, zachować spokój. – Kiedy on studiował, a ja pracowałam, płaciłam za wszystko. Powinnam była zachować paragony?

      – Na pewno będziemy mogły o tym wspomnieć podczas mediacji…

      – To go tylko rozjuszy. Robin przysunęła dłoń do twarzy wyłącznie po to, żeby ją zasłonić. Nagle poczuła, że jest niebezpiecznie bliska łez. – Okej, w porządku. Możemy spróbować mediacji.

      – Myślę, że to rozsądna decyzja – powiedziała Judith Cobbs, znowu się uśmiechając. – Skontaktuję się zatem z kancelarią Brophy, Shenston and…

      – Przynajmniej będę miała okazję powiedzieć Matthew, że jest skończonym dupkiem – powiedziała Robin, czując nagły przypływ wściekłości.

      Judith lekko się roześmiała.

      – Och, tego bym nie radziła – powiedziała.

      Och, naprawdę? – pomyślała Robin, przyklejając do twarzy sztuczny uśmiech i wstając, żeby wyjść.

      Gdy opuściła kancelarię, wiał porywisty, wilgotny wiatr. Robin powlekła się


Скачать книгу