Pieśń o kruku. Paweł Lach
Читать онлайн книгу.wstają od stołów i biegną po broń.
Widok z pozoru był sielski. Ostatnie promienie chylącego się ku zachodowi słońca szkliły się na białej połaci. Kilka domostw, skupionych w niedużym siole, majaczyło na tle sosnowego lasu. Śnieg oprószył obficie dachy chat. Słychać było wokół ptasie trele i pohukiwania puszczyka. Wieczornego nieba, jakby rdzewiejącego od ostatnich promieni słońca, nie mąciła najmniejsza nawet chmurka.
Zwodniczy spokój krajobrazu ulatniał się jednak, gdy podeszło się bliżej. Krew barwiła miejscami śnieżną powłokę intensywną czerwienią. Zaostrzona żerdź płotu przebiła na wylot i unieruchomiła młodego Alrika. Zastygła w spazmie twarz młodzieńca zalana była krwią, a wnętrzności walały się pod płotem, jakby ktoś rozrzucił je na przynętę dla dzikich stworzeń. Z kolei kulawy Ottar leżał kilka kroków dalej, z wyrwaną w ramieniu ręką. Choć trudno było w to uwierzyć, z jego gardła wydobywał się jeszcze jakiś charkot, a pierś unosiła się wciąż, choć oddech był coraz bardziej płytki. Ornolf Prostak i Ketill dzielnie musieli walczyć tamtej nocy, ale pozostały z nich jedynie szczątki. Ktoś odgryzł im dłonie, te, w których dzierżyli topory; do tego rozciął brzuchy, a twarze zmienił w krwawe maski.
– Jest jeszcze dzień – powiedział Bjarni, podchodząc bliżej i patrząc na pozostałości po jatce. – Majaki zrodzone z nocnych koszmarów nie powinny mieć do nas dostępu.
– To nie majaki – rzekł stary Skialg rozglądając się wokół z niepokojem. – Widzę to, co ty, Pogromco Olbrzymów, choć wolałbym być dzisiaj ślepy… Jedyna pociecha w tym, że wszyscy zginęli w walce.
Bjarni zaczął przyglądać się śladom na śniegu. Jak opisać stworzenia, które mogły pozostawić podobne tropy? Niektóre miały cielska jak węże i wiły się wśród śniegów. Inne chodziły zapewne na dwóch nogach, wspierając się rękoma, a raczej łapami o różnej ilości palców, ale trudno pewnie byłoby przyrównać je do jakichkolwiek znanych zwierząt. Jeszcze inne posiadały chyba skrzydła, bo ich tropy urywały się i pozostawione były w odległych miejscach.
Ale tego można się było jedynie domyślać. Bjarni poczuł, jakby czarnoksięskie zaklęcia rozwarły bramy złowrogich krain, pozwalając kryjącym się tam stworzeniom wyrwać się na krwawy żer.
– A zatem prawdę mówią stare opowieści – powiedział Skialg i splunął na śnieg. – Magia uczyniła niegdyś tę krainę nieprzyjazną ludziom… Dobrze wiedzieć, że nasze babki, które przekonywały o dziwach kryjących się w wąwozie, nie były szalone.
Zaraz rozległy się nawoływania. Wojownicy sprawdzali domostwa. Wszędzie znajdywali tylko trupy.
– Co teraz, Bjarni? – zapytał Skialg.
– Wiesz dobrze, dokąd prowadzą te ślady… Pójdziemy za nimi aż do zamku, choćby była to ostatnia wyprawa w naszym życiu.
– Pójdziemy? – Wojownik splunął na śnieg raz jeszcze, a potem spojrzał w oczy Bjarniego. – Wiesz co ci powiem, Pogromco Olbrzymów? Wiele dni temu echo przyniosło twój głos zza gór, gdy oznajmiałeś światu, że pokonałeś Glamrunga. Ci, którzy przywędrowali z tamtych stron opowiedzieli nam o tobie co nieco. Słuchaliśmy tych opowieści i zastanawialiśmy się, co to będzie, gdy zjawisz się w końcu w naszych włościach? – Mężczyzna wsparł nogę o płot i zaczął się wpatrywać w dal. – Czy ktoś taki jak ty może przynieść ze sobą coś dobrego? Jakie siły stoją za człowiekiem, który pokonał giganta? Czy nie odwrócą się przeciwko niemu i każdemu, kto wejdzie z nim w komitywę? Król Hrothgar długo zastanawiał się nad tym, a my wraz z nim. Wiele z wieczornych narad zostało poświęconych tobie, Bjarni. Niektórzy doradzali królowi, by nie bratać się z człowiekiem, który miesza się w sprawy nieśmiertelnych. Ja byłem podobnego zdania… Stara Gerrid zobaczyła w swoich snach coś, co bardzo ją zaniepokoiło.
– Co mianowicie? – Bjarni spojrzał z niechęcią na Skialga.
– Kruka, który siedząc na dachu dworu Hrothgara trzymał w dziobie okrwawioną padlinę. „Nie może to zwiastować niczego dobrego”, powiedziała z przestrogą Gerrid, ale król nie chciał jej słuchać. Od setek lat powtarza się w tej krainie różne straszne opowieści. Niektórzy w nie wierzą, inni postrzegają, jako niegroźne bajki, choć dla świętego spokoju zadają sobie trud, by odczynić uroki. Cóż… Jedni i drudzy przekonują się teraz, że to nie tylko wymysły ich piastunek. Pogromco Olbrzymów, czy sądzisz, że to przypadek, iż koszmary pojawiły się na świecie, gdy ty zawitałeś w nasze niskie progi?
Bjarni nie powiedział nic. Skialg miał zapewne rację.
– Zostańcie zatem tutaj – odparł Czarnobrody, odwracając się plecami do wojownika i patrząc w ścianę lasu, gdzie dostrzegał jakiś ruch. – Pójdę ku Czarnej Wieży. Nie żądam, byście poszli ze mną.
– Za długo zabawiliśmy w tej przeklętej wsi – rzekł mężczyzna. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi i schowało się już za ścianą lasu. – A w trzewiach nocy rodzą się koszmary.
Bjarni odwrócił się i zamarł. Odziane w czarne płaszcze postaci, kołyszące się w takt podmuchów wiatru, wyłaniały się spomiędzy śnieżnych zasp. Szły niezdarnie, węsząc wciąż, jakby nie ufały własnym, skrytym gdzieś pod kapturami oczom. Pod stopami tajemniczych istot śnieg nie zaskrzypiał. Czy zatem istniały? Może były tylko ułudą?
Bjarni usłyszał za to inne kroki, pospieszne i trwożliwe. Skialg i reszta uciekali. Najemnik nie mógł mieć do nich pretensji. Spojrzał na obnażony miecz, który dzierżył w dłoni, a potem przesunął wyszczerbionym ostrzem po własnej skórze. Krew zaczęła spływać po stali na śnieg. To nie był sen.
Zaraz potem ruszył do boju. Ciął z wrzaskiem, niemal na oślep, czując złowrogi oddech krwiożerczych istot. Miecz rozpłatał brzuch osnutej czernią poczwary. Kimkolwiek była, pulsowało w jej ciele życie, jakkolwiek wynaturzone. Stwór cofnął się, a potem upadł.
– Odstąpcie! – zawołał Pogromca Olbrzymów. Obleczone w czerń istoty jednak nie posłuchały. Czy znały w ogóle ludzką mowę? Posłańcy czarnoksiężnika zbliżali się chwiejnym krokiem jeden po drugim, wyciągając przed siebie długie, chude ręce. Księżyc skrył się za chmurami. Widać było tylko taniec cieni. Bjarni słyszał oddechy i głośne mlaskanie potworów. Okrążyły go. Kątem oka dojrzał, że jakiś czarny kształt, opalizujący mdłym blaskiem, pojawił się na żerdzi płotu. Czyżby już zlatywały się kruki i wrony? Nie. Przeciągły pisk oznajmił mu, że był to sokół.
– Nie chcą zabić ciebie, Pogromco Olbrzymów. – Bjarni usłyszał czyjś głęboki głos. Tam, gdzie przed momentem wylądował sokół, stał teraz wspierający się o płot człowiek. Dało się jednak dojrzeć jedynie zarys jego sylwetki. – Jestem ci wdzięczny, więc dlaczego miałbym posłać me dzieci przeciwko tobie?
– Wdzięczny? – zapytał Bjarni.
Rozglądając się trwożnie wokół, zdał sobie sprawę, że nienazwane istoty mijają go. Niewiele widział, czuł za to odór ich ciał, podobny do kwaśnego zapachu gnijącego mięsa. Słyszał też nieludzkie odgłosy, dobiegające z ich powykrzywianych ust. Poczwary szły w kierunku dworu Hrothgara. Ta nagła myśl sprawiła, że zaczęła w Bjarnim wzbierać złość.
– Grjota… – szepnął do siebie, a potem z wściekłością rzucił się w mrok, by na oślep odcinać potworne kończyny i rozłupywać czaszki. Szybko czarna posoka zaczęła kleić się do jego kolczugi i zalewać oczy. Nie miało to jednak znaczenia. W tych straszliwych ciemnościach i tak był niemal ślepy. Ale choć uderzał z wprawą, to czuł, że nie powstrzyma pochodu licznej hordy, że to niemożliwe nawet dla