Pieśń o kruku. Paweł Lach
Читать онлайн книгу.świecy.
– Bjarni… – Grjota przesunęła się na posłaniu. – Czyżby znowu nawiedził cię zły sen?
– To nieważne – rzekł, najwyraźniej zawstydzony swą słabością.
– Przytul mnie, proszę.
Objął dziewczynę, przyciągając ją do siebie. Zapach włosów Grjoty przywodził na myśl górskie zioła. Przyłożył policzek do jej piersi, by poczuć kojące ciepło. Nawzajem szukali ukojenia od mroku mroźnej zimy, która okradała świat z barw i nadziei.
„Bum”, „bum” – miarowe uderzenia. Czy to dwa serca, złączone jednym rytmem, czy może ziemia rzeczywiście zadrżała?
– Słyszysz? – zapytał, chcąc upewnić się, że nie postradał zmysłów.
– Wicher zawodzi głucho. – Grjota podniosła głowę. – To tylko wiatr.
– Tak, masz rację – odparł, z lękiem spoglądając w niewielką szczelinę, jakby z obawą, że ukaże się w niej ogromne oko olbrzyma. Ale w czarnej pustce igrał tylko blask wyłaniającego się zza chmur księżyca
– To tylko wicher – zapewniła raz jeszcze Grjota. – Nic więcej.
Czemu jednak dało się rozpoznać w jego wyciu złośliwy chichot?
Na dnie przepastnego wąwozu szerokimi zakolami wił się bystry strumień. Po dwóch dniach siarczystych mrozów wartki nurt schował się już częściowo pod warstwą lodu. Koryto rozdwajało się i łączyło ponownie, opasając srebrnobiałą wstęgą skrawek lądu. Na skalistym, ośnieżonym podłożu, które wznosiło się ku górze niczym wyspa pośród odmętów skostniałej teraz wody, widniały pozostałości dawnej twierdzy. Strzępki obronnych murów i potężna sylwetka smukłej, wzniesionej z czarnego kamienia wieży pozwalały docenić wprawnemu oku dawną potęgę bezimiennej fortecy, zapewne niezdobytej przez wieki.
Stojąc na skraju przepaści, Bjarni z uwagą przyglądał się ruinom.
– Odwiedziłem to miejsce po raz pierwszy kilka dni temu, przypadkiem, pobłądziwszy zresztą. – Z ust mężczyzny podniosły się obłoczki pary. – I poczułem jakiś niepokój, a jednocześnie ciekawość.
Grjota podeszła bliżej i położyła dłoń na ramieniu wojownika.
– Nie ty jeden czujesz się tu nieswojo. Te ruiny owiewa zła sława.
– Tego się już domyśliłem. – Bjarni pokiwał ze zrozumieniem głową. – Żaden tutejszy skald nie chciał mi opowiedzieć o Czarnej Wieży i o tym, czym była dawno temu… Czarna Wieża – powtórzył. – Tak ją sobie nazwałem, bo nie znalazłem w waszych opowieściach żadnego określenia.
– Jeśli budowla nazywała się jakoś, ludzie już nie pamiętają – powiedziała Grjota. – I chyba dobrze się stało… Po co wypowiadać słowa, które mogą przyzwać strach?
Bjarni znał dobrze podobne miejsca: martwe, ciche, jakby okryte żałobą, wyjałowione z jakichkolwiek przejawów życia. Zwykle ich unikał. Po co pchać się w ręce złych mocy, które lubią się gnieździć w przestrzeniach zapomnianych przez ludzi? Gdy na dworze króla Hrothgara lub w odwiedzanej karczmie pytał kogoś o wąwóz i kryjące się w nim ruiny, zwykle na twarzach zebranych pojawiało się zmieszanie. Niektórzy machnęli tylko ręką, inni rzucili jakimś przekleństwem, albo odwrotnie, żartem, ale nikt nie ciągnął tematu, a przecież niejednokrotnie wino i czar nocnej biesiady powinny rozwiązać języki i skłonić do zwierzeń. Od jednego z najemników króla Bjarni usłyszał tylko tyle, że lepiej omijać to miejsce i nie pytać o nie, bo któż by chciał przywoływać uśpioną grozę. Jedynie Grjota nie bała się mówić, a przynajmniej potrafiła przełamać własny strach.
– Kto władał tą twierdzą? – zapytał Bjarni. – Ród twego ojca?
Dziewczyna spojrzała na swojego wybranka niepewnie, jakby przywoływanie niektórych opowieści mogło zsyłać zły urok.
– Zamek przed setkami lat należał do potężnego czarnoksiężnika – wyjaśniła – który zatracił się w sztuce uroków i kpienia sobie z praw uznawanych przez naszych ojców. Człowiek ten porywał ludzi, by zabierać im dusze, a ciała rzucać na pożarcie swym piekielnym sługom. Potrafił przemienić się w czarnego sokoła i często w tej właśnie postaci spoglądał z niebios na mieszkańców doliny. Ludzie bali się go i płacili mu daniny. On umacniał swą fortecę, a jego poddani przymierali głodem. Zdarzało się, że nieposłuszni byli zmieniani w odrażające istoty, po przeistoczeniu niewiele podobne do ludzi, które stawały się strażnikami warowni.
– To pewnie tylko opowieści.
– Może to rzeczywiście tylko bajanie – odparła Grjota. – Ale wspomnienie złych czasów jest w okolicy wciąż żywe. Gdy mrozy skuwają rzekę, ludzie nie wychodzą po zmroku ze swych domostw.
– I ja zasiadłbym przy palenisku zimową porą, by grzać w spokoju kości, gdyby tylko taki los był mi pisany… Nic w tym dziwnego. Co komu po tym, że będzie się włóczył nocą po lesie?
– Nie w tym rzecz. – Dziewczyna najwyraźniej wyczuła lekceważący ton Bjarniego, bo popatrzyła na niego z wyrzutem. – Dawniej wiele mówiło o tym, że w podziemiach zamku wciąż czają się ci, których czarnoksiężnik wyznaczył na swych służących. Gdy rzekę skuwa lód, mogą w końcu przedostać się na drugi brzeg i ruszyć na krwawe łowy, zwłaszcza nocą, kiedy ich czarne oblicza nikną wśród mroków.
– Żyję wśród was już kilka miesięcy i słyszałem przy ognisku wiele strasznych opowieści, ale nic o przerażających strażnikach porzuconych ruin.
– Przed nadejściem zimy nikt nie wspomina podobnych historii – wyjaśniła Grjota, odwracając się od przepaści. – Po co budzić demony? Słowa czasem potrafią zmienić się w ciało. Gdy ktoś zatruje kogoś lękiem… Niewiele trzeba, by groza stała się realna.
– Wierzysz w te opowieści?
– Znasz mnie już trochę, Bjarni – odparła Grjota, uśmiechając się. – Nie boję się byle czego, ale podczas mrozów, gdy przychodzi noc, dla pewności nie gaszę świecy. No i w dworze zawsze ktoś czuwa w ten czas.
– Roztropnie jest nie igrać z przestrogami zawartymi w starych opowieściach – powiedział Bjarni. – A ja muszę się nauczyć waszych legend na pamięć i dobrze odczytywać zawarte w nich przestrogi, skoro pragnę z wami żyć…
W oczach Grjoty pojawił się błysk.
– Zostaniesz u nas?
Bjarni podszedł bliżej.
– Opuściłem rodzinny kraj, ale nie oznacza to, że muszę tułać się po świecie. Jestem tu z wami od wiosny i chciałbym doczekać kolejnych. Twój ojciec jest ze mnie zadowolony i przychylnie myśli o tym… – Czarnobrody zawahał się. – Król Hrothgar zgodził się na to, byś została moją żoną.
Grjota uśmiechnęła się. Wojownik objął jął.
– Dziwne wybrałeś sobie miejsce na oświadczyny – powiedziała, czując we włosach lodowe podmuchy wichru.
– Ty jedyna miałaś odwagę, by mnie tu zaprowadzić. To niezawodny znak, że nadajesz się na żonę dla Pogromcy Olbrzymów!
– Czuję się zaszczycona – odrzekła Grjota, a zaraz potem szybkim ruchem pchnęła Bjarniego. Mężczyzna poślizgnął się i przewrócił. – Zapomnij jednak o tym – zawołała, wziąwszy się pod boki – że będę siedziała przy ognisku i cerowała twoje koszule!
Kiedy Bjarni już podniósł się z ziemi, podbiegł do dziewczyny i schwycił