Belfast. Aleksandra Łojek
Читать онлайн книгу.niekoniecznie zainteresowani pomocą najbardziej potrzebującym mieszkańcom prowincji – owym underprivileged, czyli ludziom z ograniczonym dostępem do edukacji, biedniejszym, z patologicznych rodzin, samotnym, wykluczonym.
Community workers przeprowadzają projekty edukacyjne. Na przykład wśród bezrobotnej młodzieży. Wśród młodzieży, której nikt nie chce dać żadnych szans, bo kradnie, pije, ćpa, nie chodzi do szkoły, nie wie, co z sobą zrobić, a czasu wolnego ma bardzo dużo.
Blondynka też jest community worker.
Z czasem dowiaduję się, że na przykład wzywa policję, jeśli coś się dzieje.
Jest oczami i uszami dzielnicy.
Wie, w którym domu ojciec rodziny lubi uderzyć swoją żonę, gdzie jest problem z narkotykami, gdzie wprowadzili się przybysze z Europy Wschodniej, kto ma problemy finansowe, kto dostał nową pracę, komu nie przyznano zasiłku, kto pije.
Łagodzi spory. Pilnuje dzieciaków na interfejsie, czyli na pasie ziemi niczyjej, gdzie stykają się dzielnice katolickie z protestanckimi[2]. Żeby dzieciaki nie szalały za bardzo, gdy im się zbierze na rzucanie kamieniami w dzieciaki z drugiej strony, które są pilnowane przez swoich community workers.
Blondynka robi to za darmo. Ma specjalny numer telefonu, na który można dzwonić dwadzieścia cztery godziny na dobę. Sama sobie opłaca ten numer.
Community activists to ludzie, którzy robią w sumie to samo co community workers, ale pracują dla organizacji. Jakiej organizacji? Blondynka patrzy na mnie z pobłażaniem.
No, dla organizacji.
Mętnie to brzmi. Gubię się, ale podoba mi się idea wolontariatu bez granic. Piękne.
I czekam, aż przyjdą inni community workers. I community activists.
Przychodzą. Przeróżni. Szare myszki w porozciąganych swetrach, piękne, zadbane dziewczyny z nowymi brwiami, które za ciężkie pieniądze można obecnie dosztukować w wielu salonach kosmetycznych miasta, by wyglądać jak Cara Delevingne, łysi panowie ubrani na sportowo, wyglądający, jakby zeszli z boiska do piłki nożnej. Młody człowiek z blizną przecinającą twarz, otyły emeryt w szortach, którego brzuch walczy z przyciasną koszulą. Urzędniczka z ratusza w surowej garsonce, z kokiem misternie upiętym nad karkiem. Dziewczyna z żółtą opalenizną w za dużych szarych spodniach, balansujących na jej szczupłych biodrach.
Od razu poznaję dwóch uczestników. Jeden z nich, John, za dwa lata od tej chwili stanie się szefem pewnej organizacji paramilitarnej, uważanej przez brytyjski rząd za mającą związki z terroryzmem. Kiedy z nim rozmawiam, jest prawą ręką ówczesnego szefa, który zostanie usunięty, bo był za łagodny, jak głoszą plotki.
John nosi grube okulary. Jest przystojny, dobrze zbudowany, ubrany w krótkie sportowe spodnie i koszulkę z piłkarskim emblematem. Emanuje życzliwością. Cierpi na padaczkę pourazową (ma bliznę na głowie, efekt jednej z wielu potyczek z wrogami), o czym mi natychmiast mówi. Bierze leki, dlatego świetnie funkcjonuje, ale wciąż musi uważać i stosować się do pewnych lekarskich zaleceń. Na przykład nie jeździ autem, co wydawać by się mogło poważnym problemem, biorąc pod uwagę pełnioną przez niego funkcję społeczną, ale nie jest – John nie musi się ruszać ze swojej dzielnicy, a i z niej wszędzie ma blisko, jeśli zdecyduje się wyściubić nos.
Jest bardzo otwarty, pyta, dlaczego przyjechałam do Irlandii Północnej. Rozjaśnia się cały, gdy mu mówię, że mój ojciec jest miłośnikiem kultury brytyjskiej. Dzielimy tę samą pasję – zainteresowanie historią Królestwa.
Różni nas stopień zaangażowania emocjonalnego. Ja jestem emigrantem, moje uczucia są świeże, choć wzmocnione przez fascynację ojca, a John walczył o kraj, o jego brytyjskość w czasach Kłopotów.
Pokazuje mi łydkę, na której widnieje tatuaż przedstawiający nagrobek. Grób ukochanego wuja, zabitego przez IRA w Belfaście, gdy John był małym chłopcem.
Gdy John nalewa sobie herbatę, zapisuje coś w notatniku w czasie kursu czy stoi z kolegami w rogu pokoju i prowadzi small talks – nagrobek wuja jest z nim. I działa jak magnes, nie mogę przestać na niego patrzeć.
John jako community activist pilnuje porządku w swojej dzielnicy. Bardzo elastycznie pojmowanego. Ale głównie chodzi o to, żeby nie było narkotyków i pedofilów, tłumaczy.
– Walczymy z zachowaniem niezgodnym z zasadami społecznymi – mówi.
Kolejny uczestnik kursu, Billy, to członek innej organizacji paramilitarnej (także uważanej przez brytyjski rząd za mającą związki z terroryzmem).
Obie organizacje się nie lubią. Kiedy próbuję się dowiedzieć, dlaczego tak jest, bo przecież mają wspólny cel, czyli trzymanie się Królowej i walkę z republikanizmem, okazuje się, że ta rywalizacja to walka o dusze, wpływy i teren.
To znaczy – obie organizacje powstały, by walczyć z republikanami. Ulster Volunteer Force[3] jest starszy, Ulster Defence Association[4] jest młodszy, UVF jest bardziej przywiązany do idei jedności (wciąż trwającej) ze Zjednoczonym Królestwem, UDA dopuszcza myśl o powstaniu niezależnej prowincji obejmującej Irlandię Północną, bo UDA sądzi, że rząd brytyjski pogrywa nie fair w stosunku do swoich lojalnych popleczników, więc zakłada i taką możliwość.
John i Billy nie rozmawiają ze sobą prywatnie. Ale jeśli w grę wchodzi dobro całej społeczności – już tak.
Billy też ma bliznę na głowie. Kiedy go poznaję na kursie, jest chudym, neurotycznym człowiekiem, którego wszędzie pełno. W czasie Kłopotów siedział za posiadanie broni z zamiarem jej użycia.
I on pilnuje porządku na swojej ulicy. Żeby się dzieciaki nie pozabijały, gdy się zrobi ciepło. Żeby ludzie zgłaszali przestępstwa na policję, ale nie liczyli na cud.
Billy, lojalista, Brytyjczyk, jest za dialogiem z republikanami, irlandzkimi mieszkańcami Irlandii Północnej. Za referendum, czy Irlandia Północna ma zostać w Wielkiej Brytanii, czy też powinna się przyłączyć do Republiki Irlandii. Za pokojowymi rozwiązaniami.
Obaj są znani w kręgach organizacji paramilitarnych. Tu nikt nie powie, że do czegoś należy – ta wiedza może być, jak twierdzą moi rozmówcy z obu stron, wciąż bardzo niebezpieczna i właściwie nikomu spoza samych organizacji niepotrzebna. Wspomina się zatem o znajomościach, kontaktach. Nikt nie wyzna, z kim jest związany.
Jednocześnie wszyscy i tak wszystko wiedzą – zwłaszcza ci zainteresowani. Ta swoista kategoria posiadanych informacji, dostosowywanych do wymogów sytuacyjnych, nosi praktyczne określenie: need to know basis, no more, no less – nie więcej, nie mniej, tyle, ile jest konieczne.
Przyjechałam do Belfastu całkiem przypadkiem, traktując to miejsce jako swoje wygnanie. Owszem, Belfast zawsze mnie interesował, jak wiele innych terenów postkonfliktowych, ale nigdy nie planowałam w nim osiąść. Po stypendium naukowym w University College London, na które dostałam się w czasie studiów doktoranckich na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego (zajmowałam się ideologią dżihadu i tym, jak święta wojna jest interpretowana przez poszczególne muzułmańskie i islamistyczne ruchy społeczne), postanowiłam przedłużyć swój pobyt w Wielkiej Brytanii i pracowałam jako wolny strzelec dla pism polonijnych.
Pewnego dnia dostałam ofertę stałej pracy w Carrickfergus pod Belfastem – jako redaktor naczelna nowego magazynu dla Polaków. Oferta była kusząca finansowo, intelektualnie niekoniecznie, ale zgodziłam się.
Wyjazd od początku okazał się katastrofą, bo wskutek zawirowań związanych z ogólnoświatowym kryzysem (to był 2008 rok) i nieumiejętnym zarządzaniem magazyn nie miał zbyt wielkich szans na utrzymanie się na rynku. Tak oto w grudniu 2008 roku, kilka miesięcy po przyjeździe do Irlandii Północnej, straciłam tę pracę. W panice szukałam czegokolwiek, by móc zapłacić za mieszkanie. Wszystkie moje próby spełzały na niczym.