Belfast. Aleksandra Łojek
Читать онлайн книгу.w Grze pozorów wciela się w człowieka, którego nie da się nienawidzić. Tak, zabija, tak, planuje zamach terrorystyczny, ale jednocześnie pokazuje wrażliwą stronę bojownika IRA – cierpiącego, smutnego, wahającego się, skrzywdzonego, wrażliwego. Zaprzyjaźnia się z porwanym przez siebie brytyjskim żołnierzem. Ma rozkaz go zabić, ale nie chce. Gdyby nie fakt, że żołnierz ginie przypadkiem, potrącony przez wóz opancerzony podczas próby ucieczki, możliwe, że udałoby mu się wymknąć terroryście o gołębim sercu.
Brad Pitt, grający członka IRA w Zdradzie, też budził sympatię. Może ze względu na urodę. Może dlatego, że jego misja w Ameryce (zdobycie rakiet Stinger, by walczyć z armią brytyjską) przedstawiona była jako misja w zamiarze zbrodnicza, ale uzasadniona jego traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa. Na jego oczach zabito ojca, też członka IRA. Szybko znajduje wspólny język z dziećmi człowieka, u którego zamieszkał. Jest ciepły, rozumiejący, wspiera. Na koncie ma kilkanaście morderstw politycznych, jak się je teraz nazywa – i planuje kolejne, jednocześnie pocieszając dziecięce złamane serca. Dobry morderca, serdeczny żołnierz.
Po latach dowiaduję się też, że potężne fundusze, którymi dysponowała IRA do walki z „brytyjskim najeźdźcą”, przekazywali Amerykanie pochodzenia irlandzkiego (i nie tylko), których mieszka w Stanach czterdzieści milionów. Jedną z organizacji finansujących działalność IRA był i jest Irish Northern Aid Committee, łączony z Sinn Féin, czyli z Provisional IRA, składający się z Amerykanów irlandzkiego pochodzenia. Uważa się, że NORAID stał za przemytem broni do Wielkiej Brytanii i że wciąż wspiera Sinn Féin[11]. Inna organizacja wspierająca republikanizm i dysydentów to nowojorski The Irish Freedom Committee, który nie zgadza się z założeniami procesu pokojowego. Ale najważniejszy sponsor, który zresztą uniknął rozgłosu medialnego w przeciwieństwie do dwóch wyżej wymienionych, to Clan na Gael, tajna organizacja zrzeszająca emigrantów irlandzkich republikanów. „Clan na Gael z łatwością zbiera pieniądze na IRA, ponieważ wielu starszych Irlandczyków chętniej wspiera militarne skrzydło organizacji, a nie polityczne”[12].
Moja wiedza brała się zatem głównie z filmów. I czegoś, co Anglosasi zwą trafnie hearsay. Gdzieś się o Irlandii Północnej wspominało. Potem w 1992 roku pojechałam po raz pierwszy do Londynu w czasie jednorocznej przerwy na studiach. Poza doświadczeniem rozlicznych ataków szoku kulturowego dowiedziałam się też, że Londyn jest pozbawiony śmietników dlatego, że stanowią one świetne miejsca do podrzucania materiałów wybuchowych. Nie mówiło się wówczas nic o terroryzmie islamistycznym, ale o zagrożeniu zamachami ze strony IRA. To wtedy zaczęto rozwieszać plakaty z prośbami o zachowanie czujności w miejscach publicznych, o zgłaszanie na policję każdego podejrzanego, nietypowego zachowania i porzuconego pakunku.
Brytyjskie media nie dzieliły się zbyt entuzjastycznie ze światem informacjami na temat konfliktu toczącego się od końca lat sześćdziesiątych XX wieku w Irlandii Północnej.
Nie mówiło się o torturach, jakim poddawano wrogów IRA czy osoby podejrzane o współpracę z brytyjskimi służbami specjalnymi lub policją.
Nie mówiło się o drugiej stronie medalu – o protestanckich organizacjach paramilitarnych, które walczyły z IRA i bywało, że ze swoimi sympatykami, gdy ci nie okazywali się zbyt lojalni wobec Królowej.
Nie mówiło się o tym, że w Irlandii Północnej wprowadzono pięć dozwolonych technik śledczych (przymusowe stanie, zakrywanie głowy kapturem, pozbawianie snu, głodzenie i poddawanie tak zwanemu białemu hałasowi), których stosowanie w 1978 roku potępił Europejski Trybunał Praw Człowieka, oraz że podczas torturowania więźniów (na przykład przy użyciu prądu) obecni byli lekarze więzienni.
W latach dziewięćdziesiątych już miałam kupować bilet na autobus z Londynu do Belfastu, kiedy IRA przeprowadziła zamach na jedną z dzielnic stolicy Anglii. Kiedy powiedziałam mojej ówczesnej brytyjskiej pracodawczyni, że wybieram się do Irlandii Północnej, ta wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Widać było, że mierzi ją ta część świata. Że Belfast jest dla niej synonimem wcielonego zła, które może się rozlać na resztę Królestwa.
– Jest tyle pięknych miejsc w Wielkiej Brytanii. Oszalałaś? Jechać na front? Do dzikich? – zapytała, grożąc, że nie da mi dnia wolnego, bo nie chce przyczynić się do mojej śmierci.
Nie przypuszczałam, że los rzuci mnie tam na stałe.
Zamieszkałam w Belfaście w 2009 roku, tuż po zamachu na baraki wojskowe w Massereene, w czasie którego został ranny polski dostawca pizzy, ocalony zresztą przez żołnierza brytyjskiego, który następnego dnia miał jechać na misję do Afganistanu.
Żołnierz zginął z rąk dwóch zamachowców z Real IRA.
Trzydziestodwuletni Polak wylądował w szpitalu w stanie ciężkim.
Polak był ofiarą, bo, jak poinformowali zamachowcy w rozmowie telefonicznej z dublińskim „The Sunday Tribune” (tu zamachowcy wyjaśniają, jaka idea im przyświeca, gdy ostrzegają o planowanych akcjach), współpracował z brytyjskim okupantem. Bo gdy dowozisz pizzę żołnierzowi brytyjskiemu, to z nim współpracujesz.
Proste.
Dostawcy pizzy zostali przez zamachowców określeni jako legitimate targets. To termin wojenny.
W mediach zaroiło się od słów potępienia. Republikanie, lojaliści, ludzie środka. Przez Irlandię Północną przeszły marsze solidarności, marsze pamięci, marsze ofiar.
Richard Walsh, rzecznik republikańskiej partii Sinn Féin, potępił zamach, ale nie nazwał go, jak inni, barbarzyńskim morderstwem, lecz „aktem wojny”.
„Zawsze utrzymywaliśmy, że Irlandczycy mają prawo stosować każdy rodzaj kontrolowanej siły, by doprowadzić Brytyjczyków do opuszczenia Irlandii. Za to nie będziemy przepraszać”.
Czyli że co? Że wojna trwa mimo porozumienia wielkopiątkowego z 1998 roku?
Zostaję. Chcę wiedzieć, o co tu chodzi.
Jak rozpoznać katolika w Belfaście
Bardzo prosto. Można zacząć od próby obrażenia rozmówcy.
Wystarczy nie zidentyfikować jego tożsamości w sposób prawidłowy i nazwać go albo Irlandczykiem (jeśli jest Brytyjczykiem, czyli stanowi większość mieszkańców Irlandii Północnej), albo Brytyjczykiem (jeśli stanowi mniejszość, czyli jest Irlandczykiem) lub, co jest najgorsze, nazwać go Anglikiem. Wtedy można obrazić za jednym zamachem i Brytyjczyka, i Irlandczyka.
To bardzo łatwe.
Anglików w Irlandii Północnej jest stosunkowo niewielu. Zwykle pracują w instytucjach państwowych na wysokich stanowiskach (w policji, urzędach, na uniwersytecie), budząc zresztą z tego powodu niechęć ulicy w pewnych dzielnicach. Szef północnoirlandzkiej policji był Anglikiem. Dlatego ulica mu nie ufała i w tym jednoczą się zarówno lokalni Irlandczycy, jak i Brytyjczycy. Może właśnie z tego powodu zrezygnował ze swojego stanowiska kilka miesięcy temu. Bo, jak twierdzili mieszkańcy Irlandii Północnej, nie zna i nie rozumie realiów. A może miał dość trudnego nawigowania w północnoirlandzkiej rzeczywistości?
Trochę Anglików jeździ taksówkami, bo przyjechali do Belfastu w czasie Kłopotów jako brytyjscy żołnierze. Zakochali się w rudowłosych pięknościach i zostali. Teraz niechętnie mówią o swojej przeszłości, by, jak sami twierdzą, nie stać się łupem republikanów. Co zdolniejsi nauczyli się mówić z lokalnym akcentem, który porzucają tylko w domowych pieleszach, bo tam czują się bezpieczni.
I tyle. Irlandia Północna jest zamieszkała przez Brytyjczyków i Irlandczyków, i coraz większą grupę mniejszości narodowych.
Brytyjczycy i Irlandczycy mieszkają tu obok siebie od stuleci, a konkretniej od XVII wieku, kiedy na teren Ulsteru zaczęli docierać