Nabór. Vincent V. Severski
Читать онлайн книгу.pamięci. Mógł opisać tamte zdarzenia minuta po minucie, słowo po słowie, a rodzeństwo Bogajewów było teraz dla niego jak najbliższa rodzina. Czasami nawet za nimi tęsknił i cieszył się, że Amina z córką Asą i kaleki Ismail mieszkają w Norwegii, chociaż to taki nędzny kraj.
Zdarzali się też Uzbecy, Turkmeni, Tadżykowie i Kirgizi, ale to nie było to samo. Trafił się nawet jeden Dagestańczyk z rodzinnego Omska, który chodził do tej samej szkoły co on. Jeżeli jeniec nie mówił po rosyjsku ani nie znał podstaw angielskiego, jako nieprzydatny do celów informacyjnych był dla Jagana tylko niebezpieczną stratą czasu.
Zadawał dwa krótkie pytania i dla pewności dwa razy je powtarzał – Goworisz po russki? Do you speak English? – a jeżeli odpowiadało mu milczenie, kończył przesłuchanie i szedł szukać nowego języka. Nie znęcał się nad jeńcami tak jak oni nad swoimi. „Nie jestem barbarzyńcą” – mawiał i na dowód swojej szlachetności wszystko nagrywał.
Zawsze zabierał im smartfony, które oddawał Gurbience.
Tej nocy znów ruszał na rozpoznanie, jak mówił. W obozie nikt nigdy nie wiedział, o której godzinie wychodzi i w którą idzie stronę. Jagan dbał o swoje bezpieczeństwo i konspirację, bo uważał, że odpowiada za życie wszystkich w Rubieży, tym bardziej że wśród Rosjan byli miejscowi pracownicy, do których miał ograniczone zaufanie.
Odprowadzany cichymi żołnierskimi pozdrowieniami, minął ostatni posterunek wagnerowców i ruszył na zachód wprost w bezksiężycową pustynną noc.
Stopy stawiał ostrożnie, omijając większe kamienie, by nie robić hałasu, który w mroźną noc niósł się daleko po pustyni. Wśród islamistów zdarzali się też Beduini, którzy potrafili wsłuchiwać się pustynię i wyławiać wszystkie obce dźwięki.
Wiedział, że za każdym razem, gdy wychodził, koledzy go obserwowali, więc tak wybierał drogę, by ich zmylić. Kiedy odszedł trzysta metrów, zszedł do zacienionego płytkiego wąwozu i znikł z pola widzenia, jakby się zapadł pod ziemię.
Niewykrywany już przez noktowizory, od razu poczuł się bezpieczniej. Teraz musiał uważać, by nie wejść w pole widzenia islamistów. Na szczęście od majora Gurbienki dostał specjalne gogle, które pozwalały na wykrycie źródeł światła emitowanego przez noktowizory.
W ciągu godziny Jagan przeszedł dwa kilometry trzysta metrów i położył się za małym stosem kamieni, które sam sobie uskładał. Rozpogodziło się i na granatowym niebie pojawił się srebrny księżyc. Widoczność bardzo się poprawiła, więc Jagan musiał to uwzględnić w swoich planach. Kilka dni wcześniej zdobył informację, że w budynku dawnej kurzej fermy ma się odbyć ważne spotkanie. Jeniec nie wiedział, kto i po co ma się tam spotkać, ale było to na terenie, gdzie operowały oddziały Daesh, więc Jagan uznał, że nie może tego nie sprawdzić. Tajemnica bardzo go podniecała. Zwłaszcza że spotkanie miało się odbyć w nocy, by uniknąć amerykańskich dronów.
Już od godziny obserwował oddalone o dwieście metrów zabudowania, ale nie zauważył żadnego ruchu. Postanowił odczekać do trzeciej i jeżeli sytuacja się nie zmieni, przejść pod Al-Karaz i odstrzelić jakiegoś islamistę z bronią. Tam zawsze można było kogoś znaleźć, ale Jagan nigdy nie strzelał do nieuzbrojonych.
Kiedy przekradał się nocą przez pustynie, rumowiska czy opuszczone zabudowania, czekał w ukryciu, obserwował otoczenie, nasłuchiwał, a potem strzelał lub walczył, chwilami miał wrażenie, jakby był w środku gry komputerowej. Noc, która dotąd była jego schronieniem, nagle stała się sztuczna, nieracjonalna, wirtualna. Tak jak w grze, widział tylko to, co miał przed sobą, i swoją broń. Chwilami nie potrafił rozróżnić fikcji i rzeczywistości. Nigdy nie czuł zmęczenia i wiedział, że jest nieśmiertelny. Wydawało mu się, że zawsze może zresetować grę i spróbować jeszcze raz.
Już miał się podnieść, kiedy w zabudowaniach fermy dostrzegł jakiś ruch. Przyjrzał się uważniej przez celownik i na seledynowym ekranie zobaczył samochód jadący bez świateł. Była to ciemna furgonetka Toyota, jakiej często używali w Daesh. Zatrzymała się przed bramą i wysiadło z niej trzech mężczyzn z bronią. Jagan ucieszył się i poczuł, że serce mu przyspiesza, bo oto nadarzała się wyśmienita okazja odstrzelenia kilku bojowników naraz. Omiótł celownikiem zabudowania i zobaczył, że z drugiej strony zbliża się do nich jeszcze dwóch mężczyzn. Odkąd wychodził na nocne patrole, taka dogodna sytuacja pojawiła się po raz pierwszy.
Pięciu to trochę za dużo – pomyślał Jagan – żeby ich zdjąć z tej odległości, no i nie mam jeszcze planu. Za chwilę wejdą do zabudowań, czyli trzeba poczekać.
Tak jak się spodziewał, wszyscy weszli do budynku i znikli z pola widzenia. Po chwili w jednym z okien pojawiło się słabe światełko. Jagan dokładnie przeglądał otoczenie. Po minucie budynek opuściło trzech mężczyzn i powoli podeszło do toyoty. Ubrani byli w wojskowe stroje odpowiednie dla półpustynnego regionu, a na głowach mieli zaplecione kefije.
Trzech? No… bo ja wiem… – zastanawiał się Jagan. Dwóch zdejmę na sto procent, wtedy trzeci może zwiać. Jakbym trafił wszystkich trzech, to mógłbym dostać też tych w środku, a to przecież muszą być jakieś ważne kozły. Hm… Poczekam.
Księżyc wyszedł zza chmur i zrobiło się jaśniej. Jagan pomyślał, że warunki do ataku się poprawiają i że nie może dłużej czekać. Zaczął nucić piosenkę Tiomnaja nocz´.
– Taka okazja! Hospodi, pomiłuj! Bladź – wyszeptał i złożył się do strzału.
24
Tamara pocałowała Dimę w policzek i miała już wsiąść do taksówki, gdy trzymając za klamkę, odwróciła się, zdjęła okulary i rzuciła:
– Wiesz, jak to z nami jest?
Dima rozłożył ręce w geście pytania.
– Stara zasada wszystkich szpiegów. Lepiej żałować, że się coś zrobiło źle, niż że się nie zrobiło dobrze. – Uśmiechnęła się, pomachała ręką i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Dima znał tę zasadę lepiej niż inni szpiedzy, bo jako nielegał w Rosji niemal codziennie musiał sprawdzać ją w praktyce, i to przez wiele lat. Znał tych zasad tuzin, ale sprawdzała się tylko jedna. Życie szpiegów składa się z wielkich tragedii i wspaniałych sukcesów, ale przede wszystkim z codzienności. Jednak tym razem, po spotkaniu z Tamarą, i ta szpiegowska mądrość wydawała mu się mało wartościowa. Idąc powoli pod górę ulicą Pindarou, zatrzymał się przy niewielkim klombie z kwitnącymi mimozami i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że świeci słońce i jest ciepło. Patrzył na kwiaty i zastanawiał się, co się stało. Co powiedziała Tamara i która zasada pasuje najlepiej do tego, co powinien zrobić. Czy w ogóle jest jakaś zasada, która umotywuje jego decyzję?
Gdy taksówka znikła za rogiem, Dima nagle sobie przypomniał, że planował powiedzieć Tamarze o liście od Fiedotowa. Chciał się poradzić, czy w takich okolicznościach powinien podejmować kontakt z Rosjaninem, ale nie żałował, że nie zapytał. Wiedział, co Tamara by odpowiedziała. „Jasne!” Zadecydować powinien jednak Roman, bo prawdopodobieństwo prowokacji było bardzo wysokie.
Dochodziła szesnasta trzydzieści, kiedy dotarł do sklepiku Makisa. Kupił małą butelkę metaxy, bo nie pamiętał, czy jeszcze coś zostało w barku. Nie chciało mu się ponownie schodzić, a był pewny, że bez metaxy nie znajdzie odpowiedniej zasady, bo za chwilę będzie musiał włączyć smartfon i odbyć kilka poważnych rozmów. Wiedział doskonale, że to tylko wymówka. Ale ten dzień mógł zadecydować o jego przyszłości i Dima musiał być przekonany, że postępuje słusznie. Tym bardziej że zamierzał namówić do współpracy najbliższych