Nabór. Vincent V. Severski

Читать онлайн книгу.

Nabór - Vincent V. Severski


Скачать книгу
się w okno. – Tam… po prawej. – Wskazał palcem. – Jasny fiolet i lekki róż. Widzisz?

      – Tak – rzuciła zachwycona Zosia. – I tam… – Wskazała w lewo. – Mała kurtyna, zielona… a może raczej seledynowa.

      – Właściwie pistacjowa – dodał Roman. – Zaczyna się. Piękne.

      – Na zdrowie! – Wyciągnęła kieliszek w stronę Romana i stuknęli się delikatnie.

      – Chwilami wydaje mi się, że lepszy byłby Strauss i Nad pięknym modrym Dunajem niż Grieg.

      – Strauss pewnie nigdy nie widział zorzy – obruszyła się Zosia – więc jak mógłby zilustrować muzyką ten widok.

      – Chcę ci delikatnie przypomnieć, moja droga Zosiu, że ty też jej wcześniej nie widziałaś. Spójrz tam… w lewo, nad wieżą ratusza. Widzisz to?

      – Widzę.

      – Ta formacja nazywa się „organy” albo „kurtyna”.

      – To może znajdź coś Bacha…

      – Przepiękne! – Roman z wrażenia pokręcił głową. – Widziałem chyba na półce płytę z Toccata con fuga

      – Daj spokój, żartowałam. Peer Gynt jest wystarczająco dobry do tej scenografii. – Pogładziła Romana po policzku. – Cieszmy się tym widokiem, bo może zaraz zniknąć. Rzeczywiście… piękne… nieziemskie… Różowoseledynowe organy, jak z sennego obrazu Schulza… – Nie dokończyła, bo w kuchni odezwał się telefon Romana.

      Oboje nawet nie spojrzeli w tę stronę. Siedzieli z kieliszkami w dłoniach, wpatrzeni w cudowny widok za oknem i zasłuchani w Taniec Anitry.

      Telefon zamilkł i po chwili odezwał się sygnał przychodzącej wiadomości.

      Roman po odejściu z Agencji Wywiadu oddał telefon służbowy. Używał teraz numeru, który wykupiła na siebie siostra Zosi. Nie ukrywał się, bo nie miał sobie nic do zarzucenia, ale nie zamierzał ułatwiać zadania prokuraturze i ABW, które nieustannie go nękały.

      Po zakończonej upadkiem rządu aferze z Olgierdem Rubeckim i wiceministrem Marianem Kwasem premier Bolecki szybko wypełnił polityczną pustkę i inteligentnie zagospodarował frustrację wyborców, obracając kryzys na swoją korzyść. Wystartował jako jedyny sprawiedliwy, który odważnie podał się do dymisji, i przy najniższej w historii Polski frekwencji jego partia zajęła drugie miejsce w sejmie. Zgrabnie podkupił kilku niezależnych narodowo-katolickich posłów i znów stanął na czele rządu.

      Prywatnym wrogiem numer jeden stał się dla premiera Roman Leski. Nikt nigdy nie przysporzył mu większych problemów niż ten człowiek. Sekcja została rozwiązana jeszcze przed wyborami, a wszystkich oficerów przejęła uzależniona od Boleckiego prokuratura i służby specjalne. On sam jednak na tym nie poprzestał i postanowił Leskiego ubezwłasnowolnić, wyczerpać, doprowadzić do frustracji. Czekał, aż ten popełni jakiś błąd i będzie można ostatecznie go wyeliminować. Nie znał jednak Romana wystarczająco dobrze i nie wiedział, że jego akurat nie można złamać. Bolecki miał mocno ubarwiony etos opozycjonisty i myślał, że skoro jemu udaje się rządzić krajem, to wszyscy muszą mieć coś na sumieniu. Mylił się, bo Roman nie miał nic na sumieniu i doskonale wiedział, że jest inwigilowany. Bolecki traktował go jak emanację Agencji Wywiadu, więc jej także nie ufał, obawiając się, że wciąż tkwią tam sympatycy Leskiego, i nie mylił się.

      Dlatego Roman przeprowadził się do Zosi, która zrezygnowała z pracy w szpitalu, a swoje mieszkanie na Korotyńskiego wystawił w internecie na wymianę. Od tego czasu krążyli z Zosią po świecie daleko od psów Boleckiego, zwiedzając muzea i zabytki.

      Premier nie mógł wysyłać za nimi ludzi z Agencji Wywiadu, a ABW nie była dość profesjonalna, by działać za granicą, tym bardziej że Roman i Zosia potrafili zniknąć z Polski z dnia na dzień.

      To były chwile, które doprowadzały Boleckiego do furii. Z wielkim trudem dusił w sobie tę obsesję. Podejrzewał, że Leski wymyka mu się celowo, bo znów coś knuje, a on nie wie co. Tu też się mylił, bo Roman i Zosia cieszyli się teraz tylko sztuką, nadrabiali zaległości i dyskretnie rozglądali się za nowym miejscem do życia. Po odejściu Romana ze służby kupili nowe telefony i zmienili numery. Czasami używali szyfrowanego komunikatora SafeOne, który zarekomendował im Dima.

      Roman odstawił kieliszek z białym winem i poszedł do kuchni. Zadzwoń. Pilne. Dima. Jestem na Pindarou.

      Minęła dwudziesta, w Atenach jest godzinę później – pomyślał Roman. Był zaskoczony tą wiadomością, bo choć na kilka dni przed wycieczką do Szwecji widział się z Dimą, ten ani słowem nie napomknął, że planuje jakiś wyjazd.

      – Chodź już – doleciał z pokoju podniesiony głos Zosi. – Nasze przedstawienie chyba się kończy.

      – Zaraz, zaraz – odparł Roman.

      Stracił zainteresowanie zorzą polarną i przez chwilę się zastanawiał, czy powinien oddzwonić do Dimy. Bał się złych wiadomości, które zniszczą im przyjemność zwiedzania Szwecji. W następnych dniach mieli się udać do zamków Skokloster i Gripsholm, a czekały ich jeszcze Fotografiska i Moderna Museet. Wiedział jednak, że naiwnie oszukuje sam siebie i że musi oddzwonić.

      Delikatnie zamknął drzwi, podszedł do okna i nacisnął kontakt Dim.

      28

      Jagan od pięciu godzin siedział w gnieździe obserwacyjnym na szczycie nieczynnego szybu naftowego i przez lornetkę lustrował otoczenie.

      Założył słuchawki.

      Najbardziej lubił wojenne piosenki Marka Bernesa. Szczególnie podobały mu się dwie – Żurawli, której słuchał najczęściej, gdy siedział w gnieździe, bo to była piosenka dzienna, i Tiomnaja nocz´, idealna w czasie nocnych patroli. Wprawdzie niewiele miały wspólnego z jego pracą w Syrii, ale wyraźnie określały pory dnia i nocy. Pomagały przetrwać.

      Lubił, gdy coś ściskało go za żołądek. Ale kiedy słyszał niski, czysty głos Bernesa, który rozpierał się w rosyjskiej duszy, miał wrażenie, jakby ktoś wsadzał mu do brzucha rozpaloną dłoń.

      Wiedział, że Bernes to przecież zwykły rosyjski Żyd, i nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego Żydzi tak kochają Rosję. Może dlatego, że nie ma nic większego na ziemi, a Żydzi są chciwi – myślał czasami. Bernes był jednak jak wspomnienie wielkości Związku Radzieckiego i świadectwo waleczności jego żołnierzy. Tego dzisiaj Jaganowi w Rosji brakowało.

      Giermancy! To był prawdziwy wróg! – powtarzał sobie czasami w myślach, lustrując szary pustynny krajobraz. Nie jakieś kozie syny jak te tutaj brodate śmierdziele niemyte. A poza tym co ja tu robię?

      Jagan był coraz bardziej znudzony swoją pracą w Syrii. Nie mógł jednak zostawić Rubieży, bo czuł się odpowiedzialny za bezpieczeństwo pracujących tu tiumeńskich nafciarzy.

      Pobyt w Syrii traktował nie jak pracę, lecz jak normalną służbę, więc dbał o bezpieczeństwo ludzi najlepiej, jak potrafił, i odkąd tu przyjechał, nikt nie zginął. Nie miał zaufania do pozostałych ochroniarzy, bo choć byli dobrze wyszkoleni, najwyraźniej woleli nie ryzykować i jakby zamknęli się w twierdzy. Na rękę im było, że Jagan robi ponad normę, chociaż zarabia tyle samo.

      Tak to jest, gdy ktoś pracuje dla pieniędzy – uważał Jagan. Wtedy nawet kozie syny mogą być groźne, a tylko strach trzyma ich w bezpiecznej odległości. Nie można siedzieć na dupie za workami z piachem, tylko trzeba do nich wyjść, żeby doświadczyli naszej siły.

      Dlatego


Скачать книгу