Drapieżca. Александр Конторович

Читать онлайн книгу.

Drapieżca - Александр Конторович


Скачать книгу
ciała, jedząc na śniadanie Gerbera!

      Coś nieźle pieprznęło za rogiem, przerywając gwałtownie moje przemyślenia. Idioto, tu strzelają na serio! Pora brać nogi za pas!

      Już na klatce schodowej dotarło do mnie, co nie dawało mi spokoju przez cały ten czas. Szewron na rękawie dowódcy. W czasie swojej krótkiej służby w sztabie batalionu napatrzyłem się na różnych gości. Oficerowie i żołnierze, zwykła piechota i wszelkiego rodzaju dziwne oddziały i wielu z nich nosiło rozmaite naszywki i emblematy. Łączyło je jedno – nie było tam żadnych obcych liter. A tu… szewron mignął wprost przed moim nosem, udało się mi więc dość dokładnie mu przyjrzeć. Najprawdziwsze łacińskie litery! Tarcza, na której przedstawiono miecz, rękojeścią do góry i napis BEAR. To znaczy niedźwiedź, tłumacząc z angielskiego. Gdzie niby w armii rosyjskiej takie oddziały? Mocno wątpię w to, że w policji są takie jednostki. Na temat różnych służb specjalnych w ogóle lepiej nic nie mówić, u nich to nie jest mile widziane, o ile wiem.

      W drodze do domu zauważyłem, że samochodów na podwórkach było znacznie mniej. Znaczy, póki ja, tam na kanapie, oglądałem wiadomości, mądrzejsi ludzie wynosili się z Тarkowa. No, no… jakoś nie przypominam sobie takich miejsc, gdzie z radością witano by uchodźców z dalekich krajów. Wszystko jedno z jakich, nikogo nie chcą. Tu nie Europa! Chociaż i tam ostatnio niezbyt słodko.

      Własny dom przywitał mnie ciemnością na klatce schodowej – prąd wysiadł? Pieprzyć to, za to winda działa! O co tu chodzi? W świetle latarki z komórki stało się jasne: ktoś wykręcił żarówki. Dożyliśmy, cholera, że już żarówki zaczęli kraść…

      Oto i mieszkanie. Zamknąwszy za sobą drzwi, zaczynam wykładać zdobycz na kanapę. Nie za dużo, ale i to boży dar! Na kilka dni jest żarełko!

      Stawiam czajnik na kuchenkę elektryczną. „Miau” – melodyjne zaśpiewał dzwonek u drzwi. Na ekranie monitora wyświetliła się twarz Paszy Galpierina. Po co on tu przyszedł?

      – Otworzyć drzwi! – Elektronika, posłuszna mojemu głosowi, uruchamia zamek.

      – Cześć!

      – Witaj! Wejdź, właśnie robię herbatę.

      – Nie teraz. Miszkę zabili, słyszałeś?

      Stop…

      – Frołowa?

      – No!

      Nasz admin, mój kolega. Dobrotliwy grubas w okrągłych okularach, w czymś podobny do Johna Lennona. Świetny, absolutnie niekonfliktowy facet. Komu on mógł przeszkadzać?

      – Pieprzysz… – mówię niepewnie. – Zaraz, a ty skąd to wiesz?

      – Czy ty w ogóle jesteś na bieżąco z tym, co się wokoło dzieje?! – wybucha Paszka.

      Od takiego nawału emocji pogubiłem się i nawet nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

      – Bajzel… Jacyś ludzie z karabinami człowieka przy mnie zastrzelili! Żadna policja nie przyjechała!

      Pasza wzburzony zaczyna biegać po mieszkaniu. Z jego słów zaczynam powoli rozumieć, że okoliczności są znacznie gorsze, niż przypuszczałem.

      Bajzel, a dokładniej zorganizowany chaos ogarnął już całe miasto. Strzelaniny na ulicach. Policja podziała się nie wiadomo gdzie i nikt nie mieszał się w te krótkotrwałe walki. Kto i z kim walczy, było zupełnie niezrozumiałe. W drodze do mnie Paszkę też ktoś ostrzelał – uratowała go prędkość pojazdu. Najpierw pojechał do Frołowa i na progu zastał zwłoki. Ktoś strzelił Miszce kilka razy w pierś. Już leżącego dobili strzałem w głowę.

      – Pochyliłem się nad nim i nagle słyszę, że w środku ktoś chodzi. Zerwałem się i zwiałem!

      – Dlaczego do mnie?

      – Ty mieszkasz bliżej i poza tym lepiej, niż ja prowadzisz samochód.

      Święta prawda, kupując prawo jazdy, Pasza, niestety, nie zyskał jednocześnie umiejętności kierowania swoją mazdą na kredyt. Przejechać tu i tam uliczkami jeszcze od biedy potrafił. Natomiast wyjechać na trasę…

      – Czas się zmywać! Dosłownie teraz!

      – Poczekaj… Muszę się spakować!

      – Co będziesz pakować?! Ty, co, już całkiem nie czaisz?! Trzeba spieprzać! Raz-dwa!

      Co jak co, ale przekonywać to on może! Naprawdę nie znalazłem żadnych argumentów. Popędzany ciągłymi krzykami, zacząłem miotać się po mieszkaniu, gorączkowo upychając w plecaku wszystko, co wydało mi się pożyteczne. Niestety… nawet mój nie największy plecak wystarczył aż nadto. A wydawało się, że wszystko wokół jest potrzebne i przydatne. E tam, w oderwaniu od domu to w ogóle nie przyda się do niczego. No komu, powiedzcie, potrzebny jest kij do golfa? Nawet jeśli ma autograf wice-prezesa Terra Group!

      Zatrzasnąwszy drzwi, schodzimy po schodach. Na podwórku spotyka nas jeszcze jeden znajomy – Demian Słucki. Też programista, tylko pracuje w sąsiednim dziale. Najśmieszniejsze jest to, że jesteśmy z nim nawet trochę do siebie podobni. Ludzie żartują, że praca niweluje różnice w wyglądzie. Za to mieszka Demian z Paszką po sąsiedzku, drzwi w drzwi. Przestraszony Galpierin specjalnie zostawił go na podwórku, aby pilnował samochodu. Cóż, trudno nie przyznać mu racji. Chociaż, co mógłby zrobić Demian przeciwko nawet tylko jednemu uzbrojonemu człowiekowi? Sprawnie ładujemy mały dobytek, wsiadamy. W środku jest ciepło, Paszka nawet silnika nie wyłączył. Ogrzewanie pracowało cały czas.

      – Pić mi się chce… – warczy Słucki.

      – Przecież mam na górze mineralną! No i przed nami daleka droga.

      – Idź, tylko szybko! Zostaw tę kurtkę, na co ci ona.

      Słusznie, tylko ręce zajmuje. Kiedy się uwijaliśmy, spociłem się jak ruda mysz, więc jej nie zakładam.

      Zdecydowanie wchodzę na klatkę schodową. Winda, drzwi wejściowe… o, woda stoi na stole!

      Chwytam butelkę, zatrzaskuję drzwi. Melodyjne brzęczy winda – jest na parterze. Biegnę w kierunku schodów. Cholera! Sznurowadło, jego mać… o mało nie poleciałem na łeb. Siadam w kucki…

      Pach! Pach!

      – A-a-a! – przerażony krzyk rozniósł się na zewnątrz. Wołanie odbiło się od szyb, odezwało echem w głębi domu.

      – Uciszcie go!

      Sucho trzasnęły jeszcze dwa wystrzały.

      – Gotowe, odwalili kitę.

      – Sprawdźcie ich dokumenty. Torby, kurtki, przeszukajcie wszystko!

      Cofam się w niszę – tu zgodnie z projektem miały stać kwiaty, ale pieniędzy na to nie zebrali.

      – To Galpierin, proszę fotografia na prawie jazdy.

      – A ten drugi?

      – Nie ma niczego ze sobą.

      – To zapierdalajcie na górę! Tu jeszcze Karasew powinien mieszkać. Jest na liście. Trzecie piętro, mieszkanie piętnaście. Nie grzebcie się tam.

      Słyszę kroki i staram się wrosnąć tyłem w żelbet. Tak, na klatce schodowej nie ma światła, dzięki ci nieznany złodzieju żarówek!, ale ludzie, którzy weszli mogą mieć latarkę!

      – Szefie, jest przepustka! To Karasew!

      – No proszę, to tutaj ten Galpierin się spieszył. Zdążył, jak widać. Jeden chuj, mieszkanie trzeba sprawdzić! A to wiadomo, co tam u niego jest!

      Tupot butów na asfalcie. Teraz wejdą na klatkę, oświetlą hol latarką. A po co? Do czego im w sumie potrzebne


Скачать книгу