Drapieżca. Александр Конторович

Читать онлайн книгу.

Drapieżca - Александр Конторович


Скачать книгу
Kudłaty z rozmachu uderza nogą. To znaczy, tak mu się wydaje. W porę się odchylam, tak że nie trafia i z całej siły wali w ścianę. Głucho dudni metal i prawie w tej samej chwili od drzwi dobiega stanowczy okrzyk:

      – Hej, komu tam się, cholera, nudzi?! Zamknąć się wszyscy! Zaraz z wami porządek, kurwa, zrobię!

      Można przypuszczać, krzyczący nie rzuca słów na wiatr, bo nawet awanturnik od razu ucichł. Wycedził coś przez zęby i przeczołgał się w bok.

      – Źle pan postąpił – łaje mnie z wyrzutem Paweł. – Nie powinniśmy się kłócić.

      – Nawet go nie dotknąłem On sam!

      – Grisza to nasz brygadzista. Lepiej się z nim przyjaźnić.

      – Taa, a jeśli nie, to i belka upaść może?

      Rozmówca odwraca się, obrażony, chociaż po mojemu sprawa jest jasna.

      Dobrze, że zdążyłem się wcześniej wyspać. Sen, który teraz nadszedł, był jakiś taki rwany. Kilka razy się budziłem, unosiłem na materacu. Myślę, że jedno z takich przebudzeń nie było przypadkowe – ktoś, blisko mnie, gwałtownie odskoczył. I zamarł, nie wydając z siebie ani jednego dźwięku. Ja też w półśnie nie zacząłem krzyczeć i podskakiwać – po co? Nie trzeba przyciągać do siebie uwagi. Czekam czas jakiś, ale nic się nie dzieje.

      * * *

      – No bando gołodupców… – Rudowłosy osiłek przechadza się wzdłuż naszego szeregu. – Gratuluję z okazji zwiększenia stanu osobowego!

      Kiwa w moją stronę.

      – Tak więc pracować będziecie od teraz z całym, kurwa, należytym entuzjazmem! I nie obijać się! Inaczej kolację przeniosą wam na obiad! Jutrzejszy! Pytania? Nie? To dupy w troki i ruchy-ruchy!

      Przydzielono nam klatkę schodową jednego z nowych domów. Kiedy tam doszliśmy, ustawili nas koło budynku i zaczęła się odprawa. Była po spartańsku szybka i prosta.

      Z przodu idą niosący kłody – na najwyższe piętro. Schodząc w dół, po kolei wybijają drzwi wejściowe wszystkich mieszkań swoim improwizowanym taranem. Nie zatrzymując się, schodzą na niższe piętro. W ślad za taranującymi schodzą grupy poszukiwawcze – po dwie osoby na mieszkanie. Pierwszy wchodzi strażnik z pistoletem i czuwa nad pracą poszukiwaczy. On też wychodzi ostatni. Jeszcze jeden strażnik, tym razem ze strzelbą, stoi na półpiętrze, kontrolując wszystko w zasięgu wzroku.

      Można zjeść to, co leży na stołach lub w napoczętych słoikach. Nie wolno otwierać konserw, trzeba wynieść je na klatkę schodową i tam składać, sortując według rodzaju. Następnie te rzeczy biorą tragarze, to oddzielna grupa w naszej brygadzie. Odzież: kurtki, spodnie i buty kładzie się oddzielnie. Wszelkiego rodzaju płaszcze i damska odzież – nie brać, nie trzeba. Sprzęt AGD nikogo nie interesuje. Znalezione precjoza natychmiast zgłaszać strażnikowi. Nie wolno brać do ręki żadnej broni, nawet noża kuchennego. Za naruszenie grozi rozstrzelanie na miejscu, nie tylko sprawcy, ale i kolegi z grupy. Za znalezione pieniądze, drogocenności i broń należy się nagroda: dwie puszki dowolnych konserw. Można zjeść na miejscu. Nie dzielić się z nikim nagrodą, bo wszystko zabiorą.

      Szczególny artykuł to leki. Bierzemy wszystkie. Alkohol należy traktować ze wyjątkową ostrożnością. I to by było na tyle.

      – Pytania są? Idioci są? Nie? To zaczynamy!

      Nasz kudłaty brygadzista wysuwa się do przodu.

      – Tak! Ty i ty – wskazuje brudnym palcem – do kłody! I wy dwaj.

      W tym i ja.

      Taranujący mają los nie do pozazdroszczenia. Zrozumiałem to jeszcze rano, przysłuchując się rozmowom. Owszem, nie biegają w górę i w dół, jak tragarze. Nie ryzykują zderzenia z chamstwem strażnika, jak ci, którzy „prują” mieszkania (swoją drogą nazywają ich rozpruwaczami). Lecz na tym plusy się kończą. Nie mówię o tym, że dźwiganie osławionej kłody (metalowa belka o wadze siedemdziesięciu kilogramów z przyspawanymi do niej uchwytami do trzymania i przenoszenia) to jeszcze pikuś. Oprócz tego, po zakończeniu swojej pracy, taranujący pomagają tragarzom. I nikt z nich nie może liczyć na to, że coś przechwyci w plądrowanym mieszkaniu. Za to – kulka.

      Tak że najbardziej „chlebowe” (ale i najbardziej ryzykowne stanowisko) to rozpruwacze. Zazwyczaj to ci, którzy dobrze dogadują się z brygadzistą. Ja do ich grona nie należę, więc zostaję przypisany do kłody.

      Podchodzę do niej, przymierzam się.

      – Hej! – woła strażnik do brygadzisty. – Dlaczego tego zdechlaka przypisałeś do kłody?

      – Jeden nam odpadł.

      – Co to zdrowszego już żadnego nie znalazłeś? Sama skóra i kości! Cherlak.

      – Silny jest.

      Strażnik spochmurniał.

      – Tyś się aby nie pomylił, pojebańcu?! Komu ty, cwelu, fikasz! Co ja powiedziałem? Wy-mie-nić! Starczy mi wczorajszego, jak temu okularnikowi z tępą gębą kłoda na nogę spadła! Może sam ją ponosisz?! Ja ci to, kurwa, migiem zorganizuję! Biegusiem mi wykonać, ju!

      Tak zostałem tragarzem. Robota, w zasadzie, rutynowa. Weź więcej, nieś szybciej i cała filozofia. Tylko, broń Boże, upuścić coś i rozbić! Zwłaszcza butelkę z alkoholem – kara błyskawiczna. Co prawda, nam akurat przysługuje premia. Jeśli kupa szabru sięgnie w ciągu godziny uda starszego strażnika, to wydadzą nam parę konserw (według jego wyboru). Dla wszystkich, czyli na ośmiu. Nie żeby dużo, ale zawsze coś. Taranującym nawet to nie przysługuje.

      Ruszyliśmy. W górę biegiem, za to na dół stąpamy ostrożnie, żeby niczego nie uronić. Ani chwili na złapanie oddechu, dopiero za godzinę. W tę i wew tę i znów w tę. Tak się kręcimy.

      Przebiegając obok plądrowanego mieszkania, rzucam okiem do środka i widzę na ścianie zdjęcie dziewczyny w lekkiej sukience. Duże, profesjonalne. Dziewczyna jak żywa. Boże, czy to kiedyś naprawdę było? Spacerowaliśmy z takimi pięknościami, trzymając się za ręce. Ninel nagle poczułem zapach jej perfum.

      – Szybciej!

      No biegnę, biegnę. I znów na górę. Pić się chce, ale wejść do mieszkania nie wolno.

      – Przerwa na szluga!

      Wiadro stuknęło o asfalt – ktoś ze staży polecił zorganizować nam wodę. Na uboczu jeden z rozpruwaczy pochłania łapczywie zawartość puszki. Jego znalezisko, złoty zegarek, teraz zdobi rękę starszego strażnika.

      Nam na razie nic się nie dostało i gdyby nasz główny opiekun nie kazał wydać nam dwóch paczek płatków owsianych, zgrzytalibyśmy z głodu zębami. Ale pofarciło.

      – Koniec laby!

      I znów góra-dół. Windy nie działają, pewnie wyłączone. W mieszkaniach też nie ma światła, w koniecznych przypadkach straż przyświeca latarkami.

      – Fajrant!

      Czyżby już? No tak, klatkę schodową wyczyściliśmy do cna. Nie zabierzemy wszystkiego za jednym zamachem. Starszy, obejrzawszy łupy, polecił zostawić kilku ludzi dla ochrony. Zaniesiemy teraz część do bazy, zrzucimy – i z powrotem. Dobrze, że nie trzeba targać kłody, sąsiednia klatka czeka na swoją kolej. Belka ląduje w jednym z mieszkań, a ci, którzy ją tu przynieśli, przekwalifikowują się na tragarzy.

      I jeszcze jedna tura. Ledwo ciągnę nogami po ziemi. Ale zamiast zagnać do baraku, wszystkich roboli ustawiają przed bramą. Co oni jeszcze dla nas wymyślili? Mija kilka minut i zza budynków wyłania się procesja. W towarzystwie


Скачать книгу