Drapieżca. Александр Конторович

Читать онлайн книгу.

Drapieżca - Александр Конторович


Скачать книгу
jakieś szmaty. O, toporek! Mały, i git, duży nie jest mi specjalnie potrzebny. Puszka oleju maszynowego i rożne gospodarcze drobiazgi. Okej, to na później. Rzucam ścierki na podłogę i obficie polewam olejem. Dyskretnie sprawdzam, czy nikogo nie ma w pobliżu. Czysto. Przyciskam natłuszczony materiał do szyby, napieram – i trzeszczy wypchnięte szkło. Jeszcze w szkole o tym czytałem. Tytuł książki: „Młoda Gwardia”. Tam napisano, że szyba wybijana w taki sposób nie wydaje charakterystycznego dźwięku. No i w zasadzie, autor nie skłamał. Ostrożnie przełażę przez parapet. Gotowe, jestem w środku, mam nadzieję, że nikt z ulicy tego manewru nie zauważył. Teraz można się rozejrzeć, byle tylko nie pokazywać się w oknach. W kuchni odkrywam czerstwy bochenek, ugotowany makaron, dawno już spleśniały, i parę słoików z domowymi kiszonkami. O pomidory! Świetnie, chleb sobie namoczę w zalewie. Znalazłem też trochę wody, będzie czym popić. Kran w odpowiedzi na przekręcenie kurka tylko smętnie zacharczał, w rurach pusto. No teraz to można spokojnie odetchnąć.

      Uznaję, że ucieczka się udała. Improwizacja, ale innego wyjścia nie było. Tak, uszkodziłem jednego z taranujących, a drugiego, całkiem możliwe, zabiłem, skacząc na niego z półpiętra. I niech sobie krzyczą z oburzeniem strażnicy moralności, ja tam wyrzutów sumienia nie odczuwam. I w ogóle. Jeszcze dziś w nocy moi, jak by to powiedzieć, towarzysze niedoli trzymali mnie za ręce i nogi, a w tym czasie jeden z nich mnie bił. I najwyraźniej, żadne sumienie go nie dręczyło. Na polecenie brygadzisty, któryś z taranujących upuściłby mi na nogę ciężką stalową belkę i też mało prawdopodobne, żeby to go zasmuciło. Zgiń dziś ty, a jutro ja! Wstrzymam się na razie z umieraniem, nie mam ochoty dostarczać przyjemności kudłatemu brygadziście. No, mam nadzieję, że teraz wpierdolą mu w full HD.

      Podałem bandytom swój adres i całkiem możliwe, że ktoś go zapamiętał. A to oznacza, że mogą tam na mnie czekać. Na zdrowie, niech sobie nawet zaglądają do mieszkania, nie mam nic przeciwko. Dla mnie i tak nie ma tam nic cennego. Wszystko, co potrzeba da się zdobyć w innych miejscach, na przykład w takich opuszczonych mieszkaniach. A co, tylko bandytom wolno szabrować?

      Ludzie Makara czyszczą domy systematycznie, niczego nie przepuszczając. W takim tempie, żeby dotrzeć tutaj, muszą jeszcze długo, długo dreptać. A to znaczy, że mogę wyluzować – blisko swoich włości na pewno nie będzie mnie szukał. Za to, jak najbardziej jest w stanie wysłać do mojego domu parkę morderców, ale tam czeka ich niepowodzenie – aż tak jeszcze rozumu nie straciłem.

      Spałem trochę niespokojnie, w pobliżu ktoś wszczął strzelaninę. Tyle dobrego, że nie przy samym domu – zawsze coś. Kolejny raz przekonuję się, że trzeba stąd spływać.

      Przeszukanie mieszkania, przeprowadzone przez mnie metodą bandytów, przyniosło mniej niż skromne rezultaty – najwyraźniej mieszkali tu ludzie niebogaci. Oprócz kiszonych ogórków, znalazłem jeszcze trzy słoiki jabłek. Sajra, gorbusza, herbata. Swoją drogą całkiem nieźle. Cukier. I tak, ziarnko do ziarnka. Płaszcza nie wziąłem, nie ta pora roku, za to kurtkę skórzaną (niechby i nie nową) przygarnąłem. Butów w moim rozmiarze nie było, niestety.

      I tak sobie siedzimy, nocy czekamy. Nie żebym miał wzrok jak sowa, ale przecież inni też nie będą mieli żadnej przewagi. Drogę znam, pamięć wzrokowa dopisuje. Więc drobnym kroczkiem się przekradnę – byle w stronę domu, z dala od tych terytoriów.

      Nie wiedzieć kiedy przysnąłem, widać nerwy nie wytrzymują. Obudziłem się, gdy ciemność za oknem ukryła już sąsiedni dom. Mówiąc wprost, nigdy nie podejrzewałem, jak ciemno może być w mieście. Co by się nie działo, zawsze jest tu jakieś światło. Nawet w razie awarii zasilania w oknach coś się świeci. A teraz ciemność prawie absolutna! Ani płomyka, ani żarówki! Aż strach na to patrzeć.

      I dźwięki. W tym Tarkowie są zupełnie inne. Nawet szum wiatru za oknem inaczej się odbiera. Coś gdzieś skrzypi, pewnie drzwi – zapomnieli zamknąć. Szelest wszystkich możliwych śmieci, rozwiewanych na wszystkie strony. Żadnych kroków ani dźwięku silnika – nic.

      Jednak pora się ruszyć. Długo tu nie przekantuję, coś trzeba jeść. Jeśli wezmę się za plądrowanie mieszkań, zawsze będzie ryzyko, że trafię na kogoś lepiej zorganizowanego w tym względzie. Znów zaproponują mi dźwiganie kłody i to może okazać się jeszcze nie najgorszym wariantem. Dziękuję, postoję.

      Nie wyszedłem przez balkon, po coś w końcu wymyślono drzwi. Zamek prościutki. Przezornie go nie zamknąłem, tylko zaklinowałem falkę karteczką, żeby się nie zatrzasnął przy zamykaniu. Taki sam papierek wsunąłem w szczelinę między zawiasem a samymi drzwiami, by z kolei nie otworzył ich wiatr. Przynajmniej nie od razu – trzeba zostawić sobie miejsce, do którego będzie można sprawnie się zmyć w razie potrzeby.

      Na klatce schodowej było jakoś tak upiornie, tutaj świst wiatru odczuwałem zupełnie inaczej niż w mieszkaniu. Ostrożnie uchylam drzwi na dwór, jakiś czas wytężam słuch – na razie nic nie wyczuwam.

      * * *

      Na dworze powitał mnie chłód i pochwaliłem się w myślach za to, że szczęśliwie zaopatrzyłem się w skórę. Rozglądam się (raczej nasłuchuję) i przebiegam do sąsiedniego domu. Ulica, tym razem szersza niż poprzednia. Wpatruję się w ciemność. Oczy powoli przywykają, zaczynam już rozróżniać kontury budynków i najbliższych drzew. Wybieram odpowiedni moment, szybko przecinam ulicę i skrywam się pod ścianą ośmiopiętrowca. W porządku. Nikt mnie nie zawołał i w ogóle w żaden sposób nie zareagował na moją obecność. No to idziemy…

      Świt zastał mnie niezbyt daleko od znajomych okolic. Nie było najmniejszego sensu iść do portu. Naturalnie, do domu też się nie wybierałem – jeszcze mi tylko spotkania z wysłannikami Makara do pełnego szczęścia brakuje! Za to swoją skrytkę odwiedzić trzeba. I biuro w suterenie, tam na pewno nikt się nie włamał. Nierzucająca się w oczy tabliczka SanTechKomplet – Service aż nazbyt wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie ma tam czego szukać. Kolejni producenci papierków. To znaczy, wyraźnie dla każdego, kto tam wcześniej nie bywał. A ja owszem. Nie żeby często, ale zaglądałem od czasu do czasu. Tak, łomu nie mam, za to mam toporek i pewną znajomość zawiłości architektonicznych budynku. Było by więcej rozumu, obszedłbym się poprzednio bez łomu. Ale wiadomo, kiedy ta właściwa myśl wpada nam do głowy. Niestety, nie wtedy, kiedy jest potrzebna, tylko zazwyczaj później.

      Wcześniej – później, grunt, że nie musiałem wyważać drzwi. Niech sobie stoją. Z drugiej strony jest inne wyjście. I tam w ogóle nie trzeba niczego rozbijać. Piwnica była tu stosunkowo mało zagracona, światło przenikało przez okienka, więc dość szybko przedarłem się przez wąskie pomieszczenia.

      I czego my tu potrzebujemy? O jest – w ścianie widać metalową szafkę. Na pierwszy rzut oka rzecz w tym miejscu zwyczajna i oczywista. I w sumie tak właśnie jest – tkwi w tym murze od niepamiętnych czasów. Jednak, o ile wcześniej, nie wiadomo już przy której władzy, była to zwykła skrzynka telekomunikacyjna, to teraz… No tak, teraz to przestarzała zwykła skrzynka telekomunikacyjna. Kiedyś tak je montowali. Potem przenieśli łącza na zewnątrz, żeby ułatwić dostęp obsłudze, a dokładniej postawili nowe skrzynki, bardziej nowoczesne. A ta po prostu została. A po upływie pewnego czasu jacyś mądrale zaczęli wykorzystywać ją do nielegalnego podłączania się do linii telefonicznych. Przewodów, które tędy szły, nie nie odłączono całkowicie, bo wymagało to jakichś tam robót montażowych… A w budynku mieściło się dużo najrozmaitszych firm, które nocą w większości były nieczynne. I to ich numerów używano do „nieoficjalnego” użytkowania internetu. Mówiąc jaśniej, korzystali z nich hakerzy, przesiadujący w tym właśnie pomieszczeniu, do którego tak bardzo chciałem się dostać. Nawiasem, wtedy tych „przodowników internetu” nazywali zupełnie inaczej.

      Czasy


Скачать книгу