Drapieżca. Александр Конторович

Читать онлайн книгу.

Drapieżca - Александр Конторович


Скачать книгу
pięć minut. Nie mam w domu zbyt wielu mebli – wszystko współczesne. A potem, potem pójdą na dół. Obojętnie, którędy – po schodach czy windą. Tak czy inaczej, zobaczą mnie: nisza jest doskonale widoczna i od strony windy i ze schodów. No i mają latarki.

      Co, już tylko pięć minut mi zostało? No, może sześć lub siedem. Tutaj mnie pochowają. Wybiec na podwórko? Aha, a tam przy samochodzie to wszyscy są członkami towarzystwa ślepogłuchoniemych? No, no… to nawet nie jest śmieszne.

      Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, ale zamiast szukać lepszego schronienia, ruszyłem w górę po schodach. Klatki schodowe w domu są dość nowoczesne, żadnych zakamarków i zakrętów. Skąd byś nie szedł – wszystko widać. Tak, światło jeszcze świeci, nie trzeba żadnych latarek. Starczyło mi rozumu, aby nie hałasować, nawet zdjąłem półbuty i szedłem w skarpetkach. Pierwsze piętro. Drugie. Na górze coś walnęło, słychać zgrzytanie. Moje drzwi!

      Dopuścił się pan bezprawnego naruszenia własności prywatnej. Dzwonię na policję.

      Mój alarm! Sam go skonfigurowałem. Tak, teraz to taki telefon bardzo mi pomoże… tu nawet do zabójstwa nikt nie wyjeżdża!

      – Oż kurwa! – zaklął ktoś na górze. – O mało co, nie strzeliłem. Ja cię zaraz!

      Coś trzaska. Głos sygnalizatora milknie.

      – Tak znacznie lepiej!

      Tak znacznie lepiej!

      Biegiem!

      Przyciskając buty do piersi, starając się nie hałasować, pokonuję przestrzeń klatki schodowej i skręcam na schody, prowadzące do góry. I tutaj siły mnie opuszczają. Jak stoję, tak padam na podłogę. Po prostu nie mogę wejść wyżej. Zdążyłem tylko doczłapać do podestu czwartego piętra.

      Głosy zabrzmiały wyraźniej, można przypuszczać, że bandyci nic nie znaleźli i wracają.

      – Podczep tam coś na wszelki wypadek! – To ten sam typ, który przestraszył się alarmu.

      – Po chuj? Właściciel leży na dole!

      – Na wszelki… Może któryś kumpel do niego zajrzy.

      – Ha-ha! Jeśli przeżyje! Ale przecież sąsiad przez głupotę też może pysk wsadzić!

      – A co cię ten sąsiad?

      – Hm! Dobra… – zgadza się drugi bandyta.

      Coś tam robi, słychać jakiś hałas. Tymczasem pierwszy zapala papierosa, czuję zapach dymu.

      – No tak… chyba na tip-top! Teraz kości nie pozbiera!

      – No pewnie, ci mądrale, co nas wynajęli, nie będą się przypieprzać do takich drobiazgów.

      Sygnał otwierania drzwi windy brzęczy melodyjnie i zostaję sam.

      I co zrobiłby na moim miejscu bohater jakiegoś filmu? Zerwałby się, znalazł w pokoju minę z potykaczem, natychmiast unieszkodliwiłby ją i rzucił w kierunku bandytów. Z granatów takie pułapki przecież robią, nie? Znaczy, że rzucić ją można, dranie właśnie z domu będą wychodzić. Tia, bohater kina akcji pewnie w ten sposób by postąpił. Tyle że ja nie jestem kinowym herosem i nie umiem rozbrajać min-pułapek. Przez rok służby wojskowej tylko dwa razy strzelałem z automatu, a granatu nie widziałem wcale, jedynie w kinie.

      Nie ruszam się ze schodów. Na podwórku trzasnęły drzwi, zawarczał silnik odjeżdżającego auta. A potem w oknach zabłysnęła łuna. Nie musiałem wyglądać na zewnątrz, i tak wszystko było jasne. Paliła się mazda Galpierina. A wraz z dymem ulatywała ostatnia nadzieja na wyrwanie się z tego koszmaru.

      Nie pamiętam, ile czasu siedziałem na schodach. Nikt nie wychodził z mieszkań, a tak w ogóle w domu było cicho, jakby wszyscy jego mieszkańcy nagle kopnęli w kalendarz. Choć, prawdopodobnie, po prostu uciekli z miasta. Przyszedłem do siebie tylko dlatego że bardzo mi się chciało pić! Ale niczego przy sobie nie miałem. Wstaję – kości zatrzeszczały i zabolały mięśnie. Ile czasu tutaj sterczę?

      Mazda już się tylko tliła. Śmierdzący dym wydostawał się oknami i płynął po podwórku. Ciał chłopaków nie widziałem, prawdopodobnie leżeli wewnątrz spalonego samochodu. Gdzie teraz iść? Przy pasie nadal wisiała pusta manierka, w kieszeni składany nóż i to wszystko. Ani jedzenia, ani wody… nic.

      Skręciwszy za róg, kieruję się do ograbionego sklepu – tam została woda mineralna, a to już coś!

      Dziwne, że nie spotkałem po drodze żadnych aut ani ludzi. Nikogo, jakby wymarli. Idąc ulicą, skręcam w stronę punktu handlowego. Na ścianie domu widzę świeże zadrapania ze śladami farby: jak nic jakieś auto musiało się otrzeć. Jest i samochód… jednak niedaleko ujechał. Szyby rozbite kulami, podziurawione drzwi – kierowcy się nie poszczęściło. I ten zapach… zapach krwi! Czerwone plamy częściowo pokrywają przednią szybę, Zabryzgało też prawe okno. Walcząc ze sobą, obchodzę samochód i ostrożnie zaglądam do środka. Tak, nie miał szczęścia kierowca, jego ostatnia podróż okazała się krótka. Ciężki facet leży płasko na kierownicy, z głową utkwioną w tablicy rozdzielczej. Niemały koleś był, jak on mieścił się za kółkiem! To jasne, dlaczego od razu go zabili: gdyby taki osiłek wydostał się na zewnątrz, nikt nie mógłby czuć się pewnie. Kieszenie gość miał wywrócone, schowek był otwarty. Na tylnym siedzeniu leżą wypatroszone torby, jakieś rzeczy, rozrzucone klucze do nakrętek i śrubokręty. Tak, widać, gościowi się spieszyło, ale nie zdążył. Bagażnik też jest otwarty, ale w nim, oprócz koła zapasowego, nic więcej nie ma.

      Mam zawroty głowy, szybko odchodzę na bok. Byleby nie rzygać. Rzygać, ciekawe czym? Od wczoraj nic nie jadłem.

      Aha, jest sklep! Zasadniczo nic tu się nie zmieniło, widocznie splądrowane pomieszczenie nikogo nie przyciągnęło. Butelki z mineralną są nietknięte! Łapczywie chwytam jedną i piję, piję! Uff… lepiej. Cała butelka poszła niemal do końca.

      Do diabła, więcej niż trzy-cztery nie uniosę! Boże, ale dupa ze mnie! W samochodzie była torba. Nawet nie zakrwawiona. Ruchy-ruchy! Podnosząc torbę, jednocześnie zbieram z podłogi kilka kluczy, wkrętaków i kombinerek. Po co? Narzędzi nigdy dość. Teraz z powrotem do sklepu.

      W torbie zmieściło się siedem butelek, kilka woreczków z sucharami Emelia (boso, ale w ostrogach), opakowanie jakieś kaszy oraz Gerbery i to wszystko. Więcej tu nic nie było, wszystko zabrali jeszcze przede mną. Oglądam się za siebie. Od ciała zabitego już zaczyna czymś cuchnąć. A może mi się tylko wydaje?

      Coś przyciąga mój wzrok… co? Nie rozumiem. Jakaś myśl uparcie mnie prześladuje, tłucze się gdzieś pod czaszką, ale nie, nie wiem… Olśniło mnie, kiedy zdążyłem już odejść spory kawałek – kurtka! Trzeba było wziąć kurtkę zabitego kierowcy, leżała na podłodze. Ale ona jest we krwi, jak to założyć? „Wybredny, tak? – złośliwie dopytuje głos wewnętrzny. – Nocą w koszuli na chłodzie masz zamiar latać? Co za zahartowany chłopaczek!”

      No, teraz nie jest zbyt bardzo chłodno. W ciągu dnia, w każdym razie, zęby nie szczękają.

      Wtedy przypomniałem sobie nocleg na schodach. Nie wiało tam, ale ciepła też jakoś nie było, chociaż to budynek! Mieszkalny dom, zresztą, dobrze ocieplony. Miejsce, do którego nie ma drogi powrotnej. Co, mam może zapukać do sąsiada? Mnie tu wcześniej próbowali zabić, potykacz w mieszkaniu ustawili, więc może u Pana na razie pomieszkam? Wyobrażam sobie odpowiedź.

      A tak przy okazji! Gdzie pójść? Do któregoś z kolegów? Ryzykując kulkę? Szukali konkretnie nas, według jakiejś listy i wątpliwe, aby były na niej tylko trzy nazwiska. Do tego osób, z którymi pracowałem przez ostatnie dni. Tak więc pod innymi adresami mogę spotkać wczorajszych gości.

      To


Скачать книгу