Niespokojny płomień. Louis de Wohl

Читать онлайн книгу.

Niespokojny płomień - Louis de  Wohl


Скачать книгу
a ona podała mu swoje imię.

      – Mam nadzieję, że ci się tu spodoba – powiedziała dziwnie gruchającym tonem.

      – Ja też mam taką nadzieję, Mavrut.

      Obdarzyła go szerokim uśmiechem. Miała ładne zęby. Wyszła powoli, dziwnie kręcąc biodrami. Pewnie nic na to nie może poradzić, pomyślał. Jej suknie były zbyt obcisłe niemal na całym ciele. Zapewne z nich wyrosła.

      Jej obecność dodała do innych zapachów powiew słodyczy.

      Usiadł na łożu. Wiedział, że powinien rozpakować torbę podróżną, ale był zmęczony i zgrzany pomimo kąpieli, którą wziął niedawno. Czuł się też bardzo nieszczęśliwy. Ostatni raz jadł jakieś sześć godzin temu, ale nie mógł się zmusić, żeby znów wyjść na ulicę i poszukać jadłodajni.

      Kartagina ze wszystkich stron zalewała go swym ogromem, hałasem i ruchem. Uciekł przed nią do tego dusznego, małego pokoiku, jedynego schronienia jakie tu miał. Wokoło były setki tysięcy ludzi, ale nigdy w życiu nie czuł się równie samotny.

      Chyba oszalał, że poprosił ojca, by go tu przysłał.

      Nigdy nie znajdzie Augustyna.

      Płakał przez chwilę, starannie zakrywając twarz brzegiem płaszcza, żeby nic nie było słychać.

      Zapadł w sen nim jeszcze zaszło słońce.

      Rozdział czwarty

Kolo.psd

      Zobaczył Augustyna zaraz następnego dnia. Nie był to przypadek – po prostu poszedł do szkoły retorów koło świątyni Saturna. W Kartaginie było oczywiście wiele takich szkół, ale tę wskazano mu jako najbardziej nowoczesną, więc od razu się domyślił, że Augustyn ją wybrał. Nie rozumiał, dlaczego nie pomyślał o tym wczoraj. To było takie proste! Choć hałas na ulicach wcale się nie zmniejszył, na szczęście odzyskał zdolność myślenia. Augustyn stał w grupie młodych ludzi przed wejściem do szkoły. Poczekał, aż go zauważy, choć przez chwilę miał wrażenie, że przyjaciel nigdy nie podniesie wzroku, a jeśli podniesie, to go nie pozna.

      Ale kiedy Augustyn wreszcie się odwrócił, uśmiechnął się i był tak wyraźnie ucieszony, że Alipiusz miał ochotę zatańczyć z radości. Porzucił grupę młodzieńców, podszedł do niego, położył mu ręce na ramionach i powiedział, że już czas, żeby on również zobaczył coś w życiu, zamiast tkwić zakopany w najdalszych prowincjach, gdzie nic się nie dzieje.

      – Chyba, że myśmy coś zmalowali – dodał puszczając do niego oko.

      Alipiusz miał wrażenie, że zaraz wybuchnie z radości, ale potrafił jedynie uśmiechać się z zażenowaniem.

      – Możesz się tutaj zapisać dziś po południu – powiedział Augustyn wskazując szkołę ruchem głowy. – Albo jutro, nie ma pośpiechu. A ja pokażę ci Kartaginę. Zapewne nic jeszcze nie widziałeś? Dokładnie tak myślałem. To chodź.

      I zabrał go ze sobą. Cóż to był za piękny dzień! Dach świątyni Saturna, pokryty złotem, błyszczał niczym samo słońce.

      – To oczywiście dawna świątynia Molocha, ale nikt jej tak dziś nie nazywa – wyjaśnił Augustyn. – Mówią o niej po prostu „ta stara”. No i przestali tu składać ofiary z dzieci. Bóg dostaje teraz tylko czarne kozy i czarne kury. Nie wiem, czy podoba mu się taka dieta.

      Nadal stały tu wszystkie świątynie – Jowisza Kapitolińskiego, Minerwy, Marsa i Junony. Na końcu ulicy lekarzy wznosiła się świątynia Eskulapa, którego w dawnych czasach nazywano Eszumem.

      Zaraz za nią stał marmurowy pałac prokonsula, wielka, rozłożysta budowla, sięgająca aż na szczyt akropolu, na której dachu siedziały gigantyczne złote orły.

      – Wiesz, sądziłem, że powinniśmy pogardzać Rzymianami, że to banda źle wychowanych, nowobogackich najeźdźców – powiedział Augustyn. – Nasza kultura jest oczywiście dużo starsza – znajdowała się już w okresie schyłkowym, kiedy oni byli jeszcze żałosnymi barbarzyńcami. Byliśmy międzynarodową potęgą, kiedy ta banda wieśniaków wyznawała żałośnie prowincjonalne poglądy. Ale coś osiągnęli. Zniszczyli nas sześćset lat temu – ale pomogli nam się odbudować. Potrafią wyciągać ze wszystkich narodów to, co w nich najlepsze i oddawać to na swoje usługi. Można się od nich wiele nauczyć, nawet teraz.

      Strażnicy przed pałacem nosili charakterystyczne rzymskie zbroje, ale byli ogromnego wzrostu, a włosy mieli czerwone, albo żółte.

      – Goci – wyjaśnił Augustyn. – Psy wojny do wynajęcia. Po co robić samemu coś, co mogą zrobić za ciebie inni? Każdy barbarzyńca na żołdzie Rzymian jest wart trzech rzymskich legionistów: to jeden sprzymierzeniec więcej – jeden wróg mniej – oraz potencjalne narzędzie zniszczenia wroga. Sprytny plan. Wpadł na niego stary Tyberiusz, a teraz uczynili z tego sztukę. Kiedy przyjechałeś?

      Alipiusz powiedział, że wczoraj i podzielił się pierwszymi wrażeniami.

      Augustyn był bardzo rozbawiony.

      – Nawet nie pomyślałeś o tym, żeby zdobyć plan miasta? Cóż za podejście do problemu! Chodźmy tą ulicą do portu. Musisz sobie kupić nowe stroje, Alipiuszu. Niedobrze pokazywać wszystkim, że pochodzisz z prowincji. Oszukają cię na dużo więcej, niż wynosi cena nowych szat.

      On sam, jak zauważył Alipiusz, ubierał się niesłychanie elegancko.

      Zeszli w dół, przecięli forum i ruszyli ulicą bankierów, po obu stronach której wznosiły się dwa ogromne posągi Marsjasza i Apulejusza oraz tłumu innych, mniej znanych sław. Ukryte za kolumnami sklepy pełne były towarów – wielu z nich nigdy nie widziano w Tagaście, a ułożono je w taki sposób, że przyciągały uwagę wszystkich przechodniów.

      W Tagaście wystawiało się towary na starą modłę, ale tutaj wystawa służyła innemu celowi. Kupcy traktowali swoje towary tak, jak niektóre kobiety traktują same siebie: „Patrz na mnie, jestem tego warta”.

      Dotarli nad brzeg morza, ale wody wcale nie było widać wśród lasu najrozmaitszych statków, od łodzi wiosłowych po triremy, załadowywanych, rozładowywanych, wpływających, wypływających, otoczonych chmarą robotników, których kolor skóry wahał się od czystej bieli po czerń węgla. Hałas był taki, że musieli do siebie krzyczeć.

      – Odwróć się! – krzyknął Augustyn.

      Alipiusz posłuchał i zobaczył coś takiego, że aż cofnął się gwałtownie i byłby wpadł do brudnej wody, gdyby Augustyn nie złapał go mocno za ramię.

      Do końca życia nie zapomniał tego widoku. Kartagina wznosiła się nad nim w całym swym majestacie – usypane przez ludzi wzgórza przykryte złoconymi dachami świątyń oraz akropol czy raczej Byrsa, jak go tu nazywano. Zdawała się przytłaczać nawet naturę, wyciskając z siebie, w niekończących się strumieniach, ludzi, zwierzęta i pojazdy.

      Ale naprawdę przeraziło go zupełnie coś innego. Tuż za nimi wznosiła się ściana, najwyższa, jaką widział w życiu, a do tej ściany przybite były potwory.

      Wyglądały zupełnie jak żywe, choć tak naprawdę była to tylko mozaika, ułożona z kamyków o wszelkich możliwych kształtach i kolorach.

      Był tam gigant bez głowy, wysoki na pięćdziesiąt stóp, z jednym okiem na środku piersi. Inny gigant miał tylko jedną stopę, ale ta była za to ogromna, tak wielka, że gdyby się położył, mógłby się pod nią cały schronić przed słońcem. Był też dziwaczny tytan bez ust, który jedzenie wciągał przez nos, a obok niego ryba, wielka jak okręt wojenny, połykała całe pęczki ludzi. Inne wizerunki znajdowały się zbyt daleko, by mógł się przyjrzeć


Скачать книгу