Twierdza Boga. Louis de Wohl

Читать онлайн книгу.

Twierdza Boga - Louis de  Wohl


Скачать книгу
jaśnie panie. – Uśmiechnął się szeroko. Włócznia w jego ogromnych dłoniach przypominała cienką trzcinę.

      – Oto idzie – oznajmił Piotr i wskazał wejście do domu, częściowo osłonięte kępą drzew. Gdy Koraks odwrócił się, chłopak skoczył obok niego, wymknął się przez bramę i pognał ulicą.

      – Stój! – zawołał Koraks. – Młody jaśnie panie, zatrzymaj się natychmiast! Nie wolno... Nie mogę pozwolić...

      Piotr przystanął w odległości około dwudziestu metrów, zupełnie jakby nie potrafił się zdecydować, co robić. Koraks natychmiast ruszył w pościg, ale gdy znajdował się już blisko, uciekinier znowu pognał przed siebie, niezbyt szybko. Gdyby zniechęcił Koraksa, niewolnik z miejsca wróciłby do rezydencji i wszczął alarm. Wówczas w pogoń rzuciliby się prawdziwi szybkobiegacze. Sprytny chłopiec pozwalał prześladowcy zbliżyć się niemal na wyciągnięcie ręki, nim ponownie brał nogi za pas. Sztuka ta powiodła mu się dwukrotnie nim niewolnik ostatecznie dał za wygraną i pobiegł z powrotem. Dotarcie do domu musiało mu zająć nieco czasu.

      Piotr popędził przed siebie ile sił w nogach, aż wreszcie znalazł się w labiryncie ulic Zatybrza. Przeszło mu przez myśl, że nawet najbardziej chyża pogoń nie jest mu już straszna. Wszędzie dookoła przewalały się tłumy. Większość ludzi zdążała w tym samym kierunku, ku centrum miasta. Dał się porwać ciżbie. Teraz nikt go już nie miał szansy odnaleźć.

      Plan, pomyślał. Muszę mieć plan. Król przyjeżdżał z Rawenny. Z tego powodu musiał przedostać się do miasta przez jedną z północnych bram – Porta Salaria, Porta Nomentana lub Porta Aurelia, nieopodal mauzoleum Hadriana. Wszystkie znajdowały się daleko, na przeciwnym krańcu miasta. Zanim chłopiec zdołałby dotrzeć do którejś z nich, król już by się znalazł w obrębie murów... I co dalej? Dokąd udałby się potem? Najprawdopodobniej na Forum Romanum. Najwyżsi rangą przedstawiciele władzy zwykle tam się udawali, aby uczestniczyć w oficjalnym powitaniu. Następnie prowadzono ich do Palatynu. Przez ostatnie tygodnie dniami i nocami wrzała tam praca, aby stary pałac przygotować na przyjęcie gościa. Got miał spać w miejscu, w którym niegdyś sypiali cesarze.

      Zatem, na Forum. Tam jednak mogły się znajdować nieprzeliczone masy ludzi. Każdy uczestnik uroczystości musiał się liczyć z tym, że utknie w tłumie niczym drobny element mozaiki podłogowej. Nie było szansy poruszyć się tam choćby o centymetr. Rzecz jasna, organizatorzy na pewno pozostawią wolną przestrzeń dla królewskiego pocztu, lecz będzie to tylko wąska alejka, zabezpieczana przez straż municypalną, jedyne siły zbrojne Rzymu. Strażnicy rekrutowali się spośród krawców, szewców i kamieniarzy, ubranych jak żołnierze. Żaden mężczyzna nie miał szansy dostać się w pobliże króla. Mężczyzna – nie, ale chłopiec... niewykluczone.

      Nie przerywając marszu, Piotr wyciągnął zza paska tuniki tabliczkę do pisania. Widniało na niej kilka słów po grecku, werset z Iliady. Chłopiec odczepił od tabliczki rysik i jego płaskim końcem wytarł tabliczkę. Następnie popatrzył na zaostrzony kraniec pisaka. Juliusz Cezar zginął z ręki Brutusa, uzbrojonego w stylus. Skoro taki przedmiot mógł sześć wieków temu pozbawić życia cezara, to teraz mógł posłużyć do zgładzenia Gota.

      – Będę ci wdzięczny, za skrócenie mi życia – wyznał starzec w ciemnej szacie. – Jacy dobrzy ludzie mieszkają tu, w Rzymie! Zupełnie inni od tych, których spotykam we własnych stronach, wierz mi. Prezentowanie cudów tego niewiarygodnie pięknego miasta jakiemuś jegomościowi w podeszłym wieku, to z pewnością wątpliwa przyjemność dla takiego młodzieńca jak ty. Rzecz jasna, wiesz wszystko o Rzymie, widziałeś go tysiąc razy, niemniej jesteś przy mnie i ofiarowujesz mi swój czas. Do tego nawet nie znasz mojego imienia...

      – Wiem, że jesteś świątobliwym mnichem – odparł przewodnik. – To aż nadto. Ja jestem tylko studentem.

      – Racja, jestem mnichem. Jestem opatem, zwą mnie Fulgencjusz, a pochodzę z Kartaginy. Niestety, taki ze mnie opat, że nie mam klasztoru ani braci. Uciekam przed prześladowaniami. Wandalowie to okrutni panowie. Nie uwierzyłbyś mi, gdybym opowiedział ci o ich okrucieństwach. Źle potraktowali naszych braci w wierze. Zabili czternastu moich mnichów, och, straszliwa to była zbrodnia. Ledwie kilku z nas udało się umknąć. Jestem mnichem, to prawda, ale daleko mi do świątobliwości. Gdybym był świątobliwy, pozostałbym i zginął męczeńską śmiercią, a tak tylko uciekłem, aby ocalić swe bezużyteczne, stare życie. Ale i tak dziękuję Bogu za to, że wciąż mogę stąpać po ziemi i oglądać to miasto. Jestem pewien, że nic podobnego nie ma na całym świecie.

      – Ostrożnie, wielebny ojcze – ostrzegł mnicha jego towarzysz. – Nadjeżdżają rydwany. Ale starzec nieprzerwanie patrzył na strzeliste, marmurowe pałace Wzgórza Palatyńskiego. Chłopiec musiał mocno szarpnąć mnicha, aby uchronić go przed śmiercią pod kopytami pierwszej czwórki koni.

      Rumaki mknęły niczym huragan, ciągnąc pięć, dziesięć, dwadzieścia rydwanów. Galopowały siwki, deresze, srokacze oraz wspaniała czwórka białych koni. Tłum nagrodził ich woźnicę gromkimi brawami.

      – Kto to taki? – zaciekawił się starzec.

      – Wybacz, wielebny ojcze, ale nie wiem.

      Otyły mężczyzna obok nich zaniósł się śmiechem.

      – A wy dwaj skąd się wzięliście, skoro nie macie pojęcia o tym, kogo widzicie? – spytał. – To był Spiraks, trzykrotny zwycięzca Wielkich Zawodów. Na świecie nigdy nie było lepszego woźnicy. Stawiając na niego, nie straciłem jeszcze ani miedziaka. Tyfon ze swoimi srokaczami kosztował mnie fortunę. Jeśli nigdy dotąd nie słyszeliście imienia Spiraks, to żaden z was nie może być Rzymianinem.

      – Niedawno przybyłem z Afryki – wyznał starzec. – Z Kartaginy. Ale mój młody przyjaciel to Rzymianin, o ile wiem.

      – Mieszkam tu od kilku lat – przyznał młodzieniec. – Pochodzę jednak z Nursji.

      – Chyba nie chcesz powiedzieć, że przez te kilka lat nie oglądałeś wyścigów rydwanów? – spytał grubas z niedowierzaniem.

      – Nie słyszałeś, że pochodzi z Nursji? – wtrącił się inny nieznajomy i uśmiechnął, prezentując ostatnie siedem zębów. – I nie pamiętasz, co powiadał Cyceron?

      – Niby kto? – spytał grubas. – A ty kim jesteś?

      – Kwintus Verrius, retor, do usług. Jestem dobrym retorem, ale nie tak dobrym, jak swojego czasu Cyceron. Niewiele mi brakuje, ale wiadomo, że jemu nikt nie dorówna. Tak czy owak, Cyceron powiedział o Nursjanach, że to ludzie najbardziej surowi z surowych. Severissimi homines. Nic dziwnego, że ten wspaniały młodzieniec nie oddaje się takim rozrywkom, jak zakłady i tym podobne.

      Młodemu Nursjaninowi nie przypadło do gustu poufałe poklepywanie po ramieniu potwornie brudną dłonią. Jeszcze mniej mu się podobał widok lewej ręki retora, pełznącej w kierunku pasa opata. Tam, obok tabliczki do pisania, smętnie zwisała stara, sfatygowana sakiewka.

      – Idźmy dalej, wielebny ojcze – zaproponował młody człowiek, strząsnął z ramienia brudną dłoń i pociągnął za sobą starca.

      – Wszyscy tutaj tacy mili – zauważył duchowny. – I tyle w nich pogody ducha. Czuję się tak, jakbym bezustannie przebywał w gronie dobrych przyjaciół. Wandalowie są chłodni i nieprzyjaźni. Niech im Bóg wybaczy. Och, spójrz, czyj jest ten wspaniały pomnik?

      – To cesarz Konstantyn.

      – Ach, wielki to był cesarz... Gdzie byśmy byli, gdyby nie on. Dziwne, jego koń ma tylko trzy nogi.

      Młody Nursjanin odparł nieco drwiąco, że czwartą nogę skradziono i dodał, iż połowę rzymskich pomników spotkał podobny los – brakowało


Скачать книгу