Twierdza Boga. Louis de Wohl
Читать онлайн книгу.To cudownie, że Rzymianie i Goci tak dobrze się dogadują. Cóż to za wspaniałe miasto, aż trudno uwierzyć! Gdzie poeta, który mógłby opisać tę wizję z marmuru, srebra, złota i kości słoniowej! Dokąd mnie prowadzisz? Och, och, to z pewnością Forum Romanum. Jakie tłumy! A ci ludzie o wyniosłych spojrzeniach, ubrani w śnieżnobiałe togi z szerokim, purpurowym pasem, przecież to senatorowie, oczywiście. W dzieciństwie tyle o nich słyszałem. Mój ojciec powiadał, że to najdostojniejsze zgromadzenie na świecie. Ileż w nich godności! Setki królów witają króla Gotów. Muszę codziennie, do końca życia dziękować Bogu za to, że pozwolił mi ujrzeć to wszystko. – Stara, pomarszczona twarz promieniała szczęściem. – Jak piękna musi być niebiańska Jerozolima, skoro ziemski Rzym lśni taką chwałą!
Szare oczy młodego Nursjanina wyraźnie się powiększyły. Nagle zrozumiał, że starzec nie zwracał uwagi na to, jak obecnie wygląda Rzym, płytki i bezmyślny, rozwiązły, skorumpowany i zniewolony, bardziej przez własne wady niż przez obcych zdobywców. Interesowała go wielkość Rzymu na przestrzeni stuleci, jego dostojeństwo jako wiecznego miasta. W Rzymie mieszkał święty Piotr i święty Paweł. Bóg życzliwie potraktował starca, pozwolił mu nie oglądać brudnej dłoni kieszonkowca, który cytował Cycerona. Pozwolił mu nie słyszeć o hańbie Rzymian, grabiących własne pomniki dla kilku kawałków starego metalu. Bóg pozwolił mu dostrzegać wyłącznie piękno i chwałę.
– Jestem wdzięczny nie tylko Bogu, ale i tobie – dodał opat. – Będę się za ciebie modlił. Zaraz, zaraz... Właściwie nie wiem, jak masz na imię.
– Benedykt.
– Otrzymałeś błogosławione imię. Przekazuj je innym, a tym większe będzie twe bogactwo.
Młodzieniec ukłonił się z szacunkiem.
– Chyba już dość obejrzałem jak na jeden dzień – westchnął opat. – Jeśli pozwolisz, wrócę do swojego domu przy Via Portuensis. – Spróbował się odwrócić i spostrzegł, że nie jest to możliwe. Gęsty tłum zebrał się nie tylko dookoła nich, ale także za ich plecami. Nie mogli się ruszyć w żadną stronę.
– Będziemy musieli zaczekać, aż przejdzie królewski orszak – zauważył Benedykt, wyraźnie zaniepokojony. – Mam nadzieję, że dasz radę obejrzeć defiladę na stojąco, wielebny ojcze.
Opat uśmiechnął się.
– Nie będziemy musieli długo czekać – zauważył. – Słyszę fanfary. Wszystko wskazuje na to, że zbliża się król.
Z prawej strony nagle zapanował rozgardiasz. Jakaś kobieta pisnęła, kilku mężczyzn zaklęło, inni się roześmiali.
– Co się stało? – spytał opat. – Moje stare oczy niedowidzą z takiej odległości.
– To chłopiec – wyjaśnił Benedykt. – Na czworakach przecisnął się na sam przód. Widzę go stąd, stoi tuż za kordonem żołnierzy. Mały chłopak, pewnie ma dziesięć lat, może trochę więcej. Z pewnością dostał niezłe lanie. Biedaczysko jest blady jak kreda, wygląda na chorego.
Ponownie zabrzmiały fanfary.
Z daleka dobiegły okrzyki nieprzeliczonych tłumów i stłumiony tętent wielu kopyt.
Strażnicy przy mauzoleum Hadriana pierwsi dojrzeli nadciągającą chmurę pyłu. Posłańcy natychmiast pognali z wiadomością dla prefekta miasta oraz senatu, że królewski orszak jest już w zasięgu wzroku. Pół godziny później awangarda Gotów minęła mauzoleum, gwałtownie skręciła w prawo i wjechała na Pons Aelii, most przerzucony nad leniwymi wodami Tybru. Wojownicy byli potężnie zbudowani i dosiadali mocarnych rumaków. Nosili skórzane hełmy i wysadzane ćwiekami skórzane kirysy. Do ich wyposażenia należały małe tarcze, włócznie o krótkich trzonach oraz wielkie miecze, niemal dwa razy dłuższe od rzymskich, przed którymi ukorzył się świat między Brytanią a Persją. Jechali trójkami, a most drżał pod jednym, potem drugim ich tysiącem.
Gigantyczne skrzydła Porta Aurelia rozwarły się na oścież, aby armia milczących olbrzymów mogła bez przeszkód wjechać do miasta.
Bezpośrednio za przednią strażą podążała liczna gromada dowódców, ubranych wedle uznania, lecz bez wyjątku w zbrojach. Niektórzy nosili bycze rogi przy hełmach, inni ptasie skrzydła lub metalowe posążki zwierząt, wysokie na piętnaście centymetrów, czasem więcej. Były wśród nich wilki, łosie, kruki, żurawie, w większości toporne w kształcie – symbole plemion lub księstewek z minionych lat, istniejących nim Ostrogoci stali się narodem pod rządami jednego króla.
Potem zgromadzeni ujrzeli Teodoryka. Po jego prawicy jechał Wizand, mężczyzna o obliczu dziecka, niosąc błękitny sztandar z wizerunkiem Lwa Amalów. Wojownik był najmarniej trzydzieści centymetrów wyższy od władcy i z dala rzucały się w oczy jego sękate, herkulesowe mięśnie. Dziewczyna z lewej, wyjątkowej urody dziesięcioletnie dziecko, kojarzyła się z baśniową księżniczką o płowych włosach i wielkich, zielonych oczach. Nosiła złociste szaty i dosiadała śnieżnobiałego wierzchowca, arabskiego kuca, podarunek od króla Wandalów. Ani jednak Amalasunta, jedyna córka Teodoryka, ani Wizand, najsilniejszy z Gotów, nie mogli odciągnąć uwagi od króla na dłużej niż jedną chwilę.
Władca liczył sobie czterdzieści pięć lat. Spod głębokiego hełmu wypływały ciemnobursztynowe włosy, otoczone dwunastoramienną, złotą koroną. Tej samej barwy broda tworzyła półkole na policzkach i podbródku. Król nie nosił wąsów. Jego usta były stanowcze, nos krótki, orli. Pod grubymi, jasnymi brwiami widniały lodowatobłękitne oczy. Dostojnik opanował sztukę przesuwania spojrzenia wyłącznie poprzez obracanie głowy i może właśnie dlatego krążyły plotki, że nikt nie potrafi kłamać, kiedy król spogląda wprost na niego. Na zbroi, wykonanej z niezliczonych, srebrnych kółek, władca nosił purpurową pelerynę. Uprząż, wodze i derka jego karego konia były również ufarbowane na purpurowo. Teodoryk miał przy sobie tylko jedną broń – miecz. Za plecami władcy jechał hrabia Leutari, niosąc jego tarczę, oraz hrabia Gerbod z włócznią.
– Budynek z lewej strony to miejsce spoczynku cesarza Hadriana, ojcze – odezwała się Amalasunta.
Król skinął głową, nie obracając jej na centymetr. Wiedział, że wielka, okrągła wieża to najwarowniejszy zewnętrzny bastion miasta, obecnie obsadzony przez zaledwie dwunastoosobowy garnizon. W wypadku oblężenia, wieża powinna mieć dwustu ludzi załogi. Dziwne, że tak zniewieściały esteta jak Hadrian na wieki spoczął w cytadeli.
– Pons Aelii, ojcze. I Porta Aurelia.
O tej porze roku Tyber liczył ponad trzy metry głębokości. Tyle wystarczało, aby pływać małymi łodziami wojennymi, może branderami. Ale dlaczego król miałby sobie zaprzątać głowę takimi zagadnieniami? Miasto należało do niego, choć nigdy wcześniej jego noga tam nie postała.
Hrabia Tuluin oczekiwał przy bramie, zgięty w ukłonie, z uniesioną rękojeścią miecza – umówionym sygnałem, że wszystko jest w porządku i nie widać żadnego zagrożenia.
I oto był Rzym. Gdyby ponownie wznieść mury, obsadzić je załogą z nowymi balistami, wprowadzić do miasta pięćdziesiąt tysięcy ludzi, ściągnąć zapasy żywności... Wówczas udałoby się wytrzymać każde oblężenie. Jakże trudno było myśleć o Rzymie jak o mieście pokoju. Jego wspaniała przeszłość ożyła w umyśle wodza. Hannibal nigdy nie widział tej bramy od wewnątrz.
– Campus Martius, ojcze.
Pole Marsowe. Tutaj niegdyś musztrowano żołnierzy, niskich, brązowych mężczyzn, obciążonych zbrojami i objuczonych niczym muły, lecz przy tym zwinnych i szybkich, najlepiej zdyscyplinowanych na świecie. Brak dyscypliny w polu najbardziej trapił gotyckiego króla. Czy jego